niedziela, 21 lutego 2016

Tęskniłam, czyli o powrocie wyczekiwanych Najeźdźców z Północy (Vikings 4x01)

Hej :)

Och, bogowie internetów, jak ja tęskniłam. Jak ja strasznie tęskniłam. Tęsknotę moją potęgował brzydki posmak, jaki pozostawiło po sobie nieszczęsne The Last Kingdom (którego nie ruszyłam od tamtego momentu ani razu), którego jakoś nie szło zmyć. Aż w końcu nadszedł dzień szczęśliwy i radosny.

Moi cudowni Vikings wrócili.

Tak, moi drodzy Czytelnicy, w końcu na blogu pojawi się notka, w której nie będę narzekać, ponieważ w końcu dostałam do rąk serial dobry i z dawna czekany. Także, aby nie przedłużać, zapraszam na kolejne spotkanie z Najeźdźcami z Północy.

Na wszelki wypadek uprzedzam, że a) nie jest to recenzja, a jedynie zbiór bardzo subiektywnych uwag i b) znajdzie się tu mnóstwo spoilerów. Serio, mnóstwo.

Kiedy towarzyszy się serialowi od jego samiuśkich początków, obserwowanie jak się rozwija jest rzeczą naprawdę fascynującą. Zwłaszcza, gdy serial, który w założeniu miał być ramówkowym dodatkiem* nagle staje się flagową pozycją stacji. Tak silna pozycja w stacji wiąże się z dwoma rzeczami: porządną kampanią reklamową, która przybrała ogromne rozmiary nawet w Polsce (a może powinnam napisać przede wszystkim w Polsce**? nie wiem dlaczego, ale polska popkultura wydaje się kochać Wikingów. i bardzo dobrze!) i ładowaniem w produkcję grubych pieniędzy. I z sezonu na sezon te pieniądze w Vikings widać. Już patrząc na samą ilość statystów czy liczbę łodzi jakimi dysponują wikingowie - w pierwszym sezonie mieli smutną jedną łódkę, w drugim dorobili się około trzech, w trzecim mieliśmy już z dziesięć w pełni wyposażonych, a teraz łodzi jest tak dużo, że nie mieszczą się w kadrze. Ciekawe, że stopień zamożności Wikingów tak łatwo można zmierzyć miarą wikińską. Zakrawa to trochę na ironię.
Jedyną kwestią, która odrobinę szwankuje jest nieco kulawe CGI, które od momentu wejścia do użytku kusz jest używane nieco częściej. Ale może to kwestia tylko pierwszego odcinka i później problem zniknie. Jeśli nawet nie, nie jest to coś co odbierałoby radość oglądania, która jest naprawdę wielka.

Widzicie to tło i statystów, drodzy Czytelnicy? To jest dużo pieniądza.


Jak wiadomo, każdy pierwszy odcinek sezonu służy w każdym serialu do przypomnienia widzom kto gdzie jest i z jakimi problemami się zmaga. I A Good Teason jest dokładnie takim odcinkiem. Odwiedzamy każdego członka klanu Lothbrocków i sprawdzamy co się u niego dzieje. A dzieje się niemało.

W Kattegat Ragnar dochodzi do zdrowia i prawie odchodzi z tego świata, a fakt, że nie do końca mu się to udaje niezwykle go irytuje. Irytuje go też jego ukochana żona Aslaug, która nagle - oprócz tego, że jak zwykle obnosi się ze swoją wyższością i lepszością od innych i tym, że tak naprawdę nie lubi nikigo poza Ivarem (chociaż i tutaj mogę się mylić) - zaczęła marzyć o zajęciu miejsca Ragnara, bo na pewno da sobie radę sto razy lepiej niż on***. Bjorn, który szykuje się do wyprawy do Rzymu, bo ojciec nie wierzy, że jest on w stanie sobie poradzić, też Ragnara irytuje. Generalnie Bjorn zdaje się w oczach swojego rodzica popełniać same głupie decyzje, a im więcej ich popełnia tym bardziej uparcie stara się udowodnić, że jednak miał rację i w cale nie jest tak z jego pomyślunkiem źle. Szkoda mi tylko małej Sygin, która została zostawiona na pastwę okropnej Aslaug i jeśli zaraz nie zajmie się nią ktoś porządny, córkę Bjorna czekają kłopoty. Ale może nie wybiegajmy myślą aż tak do przodu.
Do rzeczy irytujących Ragnara dopisać można też Flokiego, ale o nim opowiemy sobie za chwilę. Tak właściwie to chyba irytuje go wszystko (no, może poza Ivarem - jego wydają się wszyscy lubić z jakiegoś powodu... no dobra, ja też go lubię). Albo po prostu przez to, że wszystko go boli po prostu tak wygląda a ja nie umiem odczytać emocji. Nie wykluczam tego, ale jest to raczej mało prawdopodobne.

Ragnar planuje też zrobić kilka brzydkich rzeczy paru osobom i rzeczy te będą naprawdę brzydkie.

Zatrzymując się jeszcze w okolicy szczęśliwego małżeństwa Aslaug i Ragnara zastanawia mnie jeszcze jedno. Kim jest azjatycka niewolnica, którą kupiła sobie królowa. I dlaczego mam wrażenie, że jest ona taaaaka ważna. I że ma na celu zastąpienie w jakiś sposób Porunn, która gdzieś tajemniczo zniknęła (gdzie i dlaczego - serialu, wyjaśnij!). I - ponownie - dlaczego jest ona taka ważna, że kamera w kółko za nią łazi. Czyżby miała zająć miejsce egzotycznej ciekawostki, które zwolniło się w momencie śmierci Athelstana?

Kim jesteś i dlaczego jesteś taka ważna?

Z kolei Floki wpadł po uszy. Nie dość, że Ragnar wie, że to on zamordował jego ulubionego exmnicha to jeszcze teraz został za to oficjalnie aresztowany. A przecież zrobił to, bo tak chcieli bogowie, tylko nikt nie bierze tego pod uwagę. Jednak najbardziej biedna w całej tej sytuacji jest jak zwykle Helga, która ma na głowie nie tylko małą Angrbodę (zauważyliście, drodzy Czytelnicy, jaka nam się rodzinna saga z tych Wikingów zrobiła?) to jeszcze Flokiego, który cały czas gada o bogach, ich zachciankach i tym, że żona koniecznie musi mu pomóc, bo Ragnar go zabije. No cóż... mógł to przewidzieć wcześniej, a nie teraz dręczyć tym biedną Helgę.
Generalnie w tym odcinku tak wiele mówiło się o Athlestanie****, że bałam się, że znowu śmierć nie będzie dla niego usprawiedliwieniem i znowu pojawi się w jakiejś dzikiej wizji. Całe szczęście myliłam się w tym przypadku, co z jakiegoś dziwnego powodu bardzo mnie ucieszyło.

Oj, nagrabił sobie Floki, nagrabił i to porządnie...

Skoro już o myleniu się mowa, nie pomyliłam się ani o włos, jeśli chodzi o szczęśliwe małżeństwo Rolla i nawiedzonej księżniczki Giseli. Nie jestem pewna czy Rollo, pisząc się na tą imprezę, był gotowy na takie atrakcje. Nawiedzona księżniczka Gisela odstawia taką dramę, jakby co najmniej odmówili jej kupna kucyka na urodziny. Płacze, odstawia publiczne pokazówki, cały czas gra świętą męczennicę oddaną na pastwę dzikiemu barbarzyńcy, który nie czeka na nic innego tylko by ją pożreć i cisnąć w najgłębsze otchłanie piekła. A Rollo patrzy biedny, nie do końca wiedząc co tak naprawdę się dzieje i o co ta cała drama. Co więcej, ma już tej strasznej dramy trochę dosyć, bo w końcu ileż można. W zupełności go rozumiem. Z resztą, głupia nawiedzona księżniczko! Czy ty naprawdę nie masz do cholery oczu?*****

Ten kadr wygląda jak żywcem wyjęty z jakiegoś romansidła, a że niezwykle mnie to śmieszy, zostawiam go tu, niech sobie wisi.

Jedyne czego zupełnie nie rozumiem, jeśli chodzi o Rollo, to dlaczego postanowił wyrżnąć cały obóz wikingów, o którym usłyszał, że zaczyna być niezadowolony z obecnej sytuacji. Przecież nie dość, że znacznie uszczuplił swoje siły (a może całkowicie? w sumie nie wiadomo, czy był to jedyny obóz czy może jeden z kilku), wieści na pewno się rozniosły, więc morale i miłość do niego znacznie spadną, a poza tym jednym ruchem usunął jedyną rzecz, która czyniła go na dworze przydatnym. Jeśli nie został mu już ani jeden wojownik (a nieszczęsny wędrowiec-tłumacz też sobie poszedł, bo należy do świata) to teraz król Karol może bez żadnych większych konsekwencji go wyeliminować, bo jego przydatność równa się zeru. Zwłaszcza, że z dogadaniem się też nie idzie mu najlepiej. Te kilka zwrotów w mowie Franków na wiele się raczej nie zda. Także, co tu się odpierdziela, panie Lothbrock starszy?

Widzicie, drodzy Czytelnicy, jakie piękne małżeństwo? A przynajmniej jaka piękna ta większa część tego małżeństwa?

Tak właściwie to tylko u Lagerthy na razie jest całkiem przyjemnie, co w cale nie oznacza, że spokojnie. Kalf podzielił się z nią rządami w Hedeby, jest prawie powszechnie lubiana i dodatkowo przywiozła ze sobą naprawdę dużo złota, więc jej pozycja jeszcze się umocniła. Jedynie Einar coś tam marudził, że przecież on się na takie coś nie zgadzał i dlaczego ta kobieta jeszcze żyje i w ogóle to jego rodzina jest niezadowolona, ale Kalf przytomnie uznał, że wszyscy, którzy działali przeciwko Lagerthcie źle kończyli, a poza tym przecież ją kocha i nie da sobie i jej w kaszę dmuchać, więc w piękny sposób pozbył się marudy. Kuszą. Generalnie cała sytuacja rozwiązała się w całkiem zgrabny sposób, dając dodatkowo piękny pretekst do obowiązkowej w tym serialu krwi na twarzy (odcinek się nie liczy jeśli ktoś się nią nie ubabra, nawet kroplą lub dwoma). Ciekawe kiedy ta sielanka się skończy.

Cały czas zastanawiam się ile zajmuje im splecenie tych fantazyjnych fryzur...

Kiedy do tego wszystkiego dodamy jeszcze cudownie dobraną muzykę i niesamowitą pracę kamery, wychodzi nam odcinek cudo. Pracą kamery zachwycam się już chyba od poprzedniego sezonu, ale naprawdę - kamerzysta dostaje chyba naprawdę dużą wypłatę, bo naprawdę się stara. Ku mojemu zachwytowi, oczywiście. Nie to co w tym koszmarnym The Last Kingdom, brrr... 

Już nikogo nie dziwi, że odcinek otwierający Vikings jest dobry, bo one zawsze są dobre. A A Good Treason wcale nie wyłamuje się z tego trendu - broni się zarówno samodzielnie jak i jako zarysowanie przyszłej fabuły. A ta z kolei szykuje się na tyle interesująco, że już teraz nie mogę się doczekać, by przekonać się co będzie dalej. Także, drodzy Czytelnicy, jeśli jeszcze nie widzieliście Wikingów, to zamiast siedzieć w internetach i czytać wynurzenia jakiejś nieznanej osoby z internetów, natychmiast lećcie to nadrobić. Z tego co wiem jakoś zaraz będzie na History powtórka.

Do następnego razu :)

__________________________________

* Do teraz mnie to śmieszy. Podejrzewam, że z Deadpoolem stanie się podobnie (może nie stanie się czołową marką, ale na pewno zacznie się o niego bardziej dbać)
** Serio, wystarczy wejść nawet na polskiego fanpage'a stacji History, żeby zauważyć jak piękną i zadziwiająco przemyślaną kampanię reklamową się tam prowadzi
*** Tak, drodzy Czytelnicy, dobrze się Wam wydaje - wciąż nie lubię Aslaug, ale ona wciąż nie daje mi powodów by to zmienić
**** Speakin' of which, co tam w Anglii się dzieje? Jak tam mały Alfred się miewa?
***** Dzień dobry, to ja, dziki fangirl, dawno żeśmy się nie widzieli

poniedziałek, 15 lutego 2016

Tylu ich, a każdy tak samo nijaki - marudnie o "Legends of Tomorrow"

Hej ;)

Jak pewnie wiecie, drodzy Czytelnicy, jestem wielką fanką wszelakich produkcji superbohaterskich. Dajcie mi kilka ciekawych ludzi biegających w kolorowych fatałaszkach ze spandexu i będę zachwycona. Kiedy jeszcze w filmie/serialu pojawią się fajni aktorzy, moje subiektywne serce aż drży z niecierpliwości. Z tego powodu zainteresowałam się najnowszym serialem z wesołego grajdołka DC - Legeds of Tomorrow. Wydawało mi się, że ta produkcja ma wszystko, co potrzeba: superbohaterów i Arthura Darvilla w jednej z głównych ról...

No cóż... Wydawało mi się.

Drodzy Czytelnicy, dziś będę marudzić, także nie mówcie, że nie ostrzegałam.

 Jak zwykle: to nie recenzja, a jedynie zbiór mocno subiektywnych uwag. No i oczywiście, uwaga na nisko latające spoilery.

Serial opowiada o grupie właściwie przypadkowo dobranych "ludzi z mocami", którzy usiłują pokonać nieśmiertelnego złola, któremu w przyszłości udało się podbić cały świat. A że jest bardzo złym złolem, "ludzie z mocami" muszą go koniecznie powstrzymać, bo inaczej Ziemi nie czeka nic poza płaczem, bólem, śmiercią i nowym pseudonazizmem. Czyli same nieprzyjemności.
Problem polega na tym, że "ludzie z mocami" są dobrani całkowicie przypadkowo, nie dogadują się i mają własne problemy, które też nie pomagają w pracy zespołowej. A przynajmniej takie było (chyba) założenie scenariusza. Bo w rzeczywistości ten serial boryka się z o wiele większą trudnością...

Trudność ta polega na tym, że widz musi naraz ogarnąć około dziesięciu postaci, każdą z historią, Trudną Przeszłością, problemami ze sobą/ukochaną/rodziną/czymkolwiek (niepotrzebne skreślić), a wszystko to wrzucone w jakiś wieli konflikt, który pojawia się właściwie znikąd, jest Bardzo Dramatyczny (bo ludzie gino! A przynajmniej będą ginąć, więc trzeba ich uratować zanim zginą, bo jak zginą to będzie Tragedia). I niestety, jest to nie do ogarnięcia.Marvelowskim Avengersom udało się zbudować podobną drużynę w mniej więcej półtorej godziny, poprzedzonej jeszcze pięcioma filmami. Legends of Tomorrow usiłują dokonać tego samego w czterdzieści minut. Oczywiście, rzuca się jeszcze jakieś flashbacki, mające na celu pokazanie historię "ludzi z mocami", które odwołują się do Arrow i (chyba) Flasha, ale co z tego, gdy w rzeczywistości nie mówią wiele, a właściwie nic. W efekcie dostajemy serial, w którym coś się dzieje (i dzieje się bardzo dramatycznie!), a grupa osób, o których nie wiemy nic i - co więcej - zupełnie nas nie obchodzą, usiłuje temu dzianiu zapobiec. Chyba, że gdzieś jest napisane, że by ogarnąć cały ten chaos trzeba najpierw uważnie śledzić wszystkie inne seriale DC, a mnie nikt o tym wcześniej nie poinformował. Ale jeśli tak jest to chyba nie tak powinno to wszystko działać, ale co ja tam wiem...

Tyle ich tu, a to ledwo połowa grupy. I weź to teraz obejmij rozumem...

Co do samych bohaterów "ludzi z mocami", zasługują oni na bliższe spojrzenie, bo z nimi sprawa też jest wesoła. Mamy tutaj takie osobistości jak:

Raya Palmera aka Atoma, który wcale nie jest skrzyżowaniem Tonego Starka z Hankiem Pymem*. Jest młody, bogaty, superinteligentny i ma ultranowoczesną zbroję, która pozwala mu zmniejszać się do mikroskopijnych rozmiarów, latać, strzelać, splatać wianki siłą umysłu i pośrednio przez nią Ray stracił swoją narzeczoną. Nie, nikogo mi to nie przypomina. I chociaż grający go Brandon Rouht robi co może, by wycisnąć z tej postaci co się da, dramatycznie ograniczony czas jaki udaje mu się wywalczyć na ekranie sprawia, że i tak niewiele mnie widza obchodzi. Ale niestety jest to choroba, na którą cierpią wszyscy w tym serialu.

A oto i pan Stark... znaczy się Pym... chciałam powiedzieć Palmer

Duet doktora Martina Steina i Jeffersona Jacksona, którzy razem stają się Firestormem. Nie wiem jak to działa, ale brzmi to dla mnie nieco pokrętnie. A jedyne co mogę powiedzieć o tych dwóch postaciach jest to, że doktor jest mądry (bo jest - oczywiście! - fizykiem**), a Jefferson to młody ziomal z ulicy. Dalszych cech charakterystycznych nie stwierdzono. Och, i jeszcze Jefferson czuje się niedoceniany przez resztę "ludzi z mocami", bo jest młodym ziomalem z ulicy. Ale tylko do momentu, gdy staje się Firestormem, bo wtedy płonie, lata i strzela ogniem. W tle. I tylko czasami, gdy w końcu uda mu się wywalczyć nieco przestrzeni na ekranie, gdzie tłoczą się wszyscy pozostali.

Młody ziomal, mądry doktor i Sta... Palmer

Z kolei Sara Lance aka White Canary*** to zabójcza zabójczyni z Mhroczną Przeszłością. Ale nie mylcie jej z Black Widow**** - po pierwsze jest blondynką, a po drugie ubiera się na biało, więc porównywanie nie ma przecież sensu. Ważne tylko, że umie się bić i ma Ciężką Historię. Co do samych scen walki... chyba wolałabym żeby ich nie było. Są wymuszone, brak w nich płynności i do teraz jestem pełna podziwu dla tego, jak uprzejmych mają w tym serialu złoczyńców - nie dość, że pozwalają się przewrócić bez praktycznie żadnego kontaktu fizycznego to jeszcze grzecznie czekają na swoją kolej i nawet przez myśl im nie przejdzie, by rzucić się na przeciwnika wszyscy na raz. Takie z nich fajne chłopaki!
Oczywiście, Sara Lance pojawiła się już w Arrow i to właśnie z tym serialem związana jest jej Mhroczna Przeszłość, ale w niczym to nie pomaga, bo twórcy Legends of Tomorrow najwidoczniej uznali, że skoro dokopaliśmy się już do ich dzieła, najwyraźniej jesteśmy zaznajomieni z całym dorobkiem DC, więc wyjaśnianie czegokolwiek jest zupełnie zbędne (poza tym i tak wśród innych postaci nie ma na  to czasu). Good idea, guys!

NieUmie się bić i ma Mhroczną Przeszłość. Taka ciekawa postać!

Następnie mamy parę egipskich pół-bogów(?), którzy są nieśmiertelni. A tak właściwie to nie są, ale się odradzają. I tak naprawdę nie są parą, bo Kendra Saunders aka Hawkgirl nie pamięta swoich poprzednich wcieleń. Ale gdyby pamiętała to by byli, bo Carter Hall aka Hawkman pamięta poprzednie wcielenia i w przeszłości byli parą, a nawet małżeństwem i bardzo się kochali i w ogóle. No i są też niesamowicie ważni, bo tylko Kendra może zabić złego nieśmiertelnego złola. I jest to wszystko dokładnie tak zagmatwane jak wygląda. Niestety, śledzenie tej strasznej dramy niekochanków utrudniają dwie rzeczy: po pierwsze, szczątkowy czas, jaki te postacie dostają na ekranie i - chyba przede wszystkim - koszmarna gra Ciary Renee, której udało się osiągnąć niemożliwe: uczyniła ze swojej płaskiej scenariuszowo postaci, postać chyba wklęsłą, a na pewno zupełnie nijaką. Nie wiem jak jej się to udało, ale chyba musiała się specjalnie starać. A może to sabotaż?

O kiczowatym stroju nie będę wspominać, wszak jesteśmy w komiksie, a w tym świecie pojęcie kiczu nie istnieje

Są jeszcze dwaj przecudnie przerysowani złodzieje czyli Mick Rory (hue, hue... Rory... przypadeG?) i Leonard Snart z czego pierwszy jest agresywnym osiłkiem, a drugi podstępnym kolesiem z właściwą wszystkim podstępnym postaciom śmieszną manierą mówienia. W ogóle Wentworth Miller w roli Leonarda chyba urzekł mnie najmocniej. Jest tak uroczo przerysowany, że to aż miło. Co więcej, pan Miller nawet się specjalnie nie stara. On zwyczajnie wie, że tu nie ma czegoś takiego jak "kicz" i "przesada", więc śmieje się twórcom prosto w twarz, a potem ucieka z kadru. A montażysta nie ma jak wycinać jego wygłupów, bo wtedy nic by już z tej postaci nie zostało.
Oczywiście oni też mają Smutną Przeszłość, ale tu są sami tacy, więc nie czyni to z nich żadnych wyjątkowych postaci. Sorry, boys...

Och, Leonard, jesteś taki sneaky....

I w końcu przechodzimy do postaci, dla której tak naprawdę zainteresowałam się tym serialem, a mianowicie do Ripa Huntera, granego przez Arthura Darvilla.
Rip Hunter zbiera całą drużynę i nadaje jej cel. I - co najważniejsze - przybywa z przyszłości. Ponieważ jest jednym z Time Masters, którzy opiekują się ciągłością czasu i nie wolno im ingerować w wydarzenia na świecie, jego czyny stoją w sprzeczności z zasadami jego rasy, więc jest przez nich ścigany i stał się swego rodzaju wyrzutkiem. Brzmi znajomo? Jak pierwszy raz usłyszałam, że Rory Adams został Władcą Czasu, nie mogłam powstrzymać uciechy. I jeszcze nosi długi, brązowy płaszcz. I ma inteligenty, gadający statek kosmiczny! Ciekawe jak długo twórcy musieli przekonywać pana Darvilla do tej roli.
Niestety, sam Rory Arthur Darvill nie jest w stanie uciągnąć całego serialu, zwłaszcza tak słabego. A gdy jeszcze dodamy do tego, że jego postać wciąż odgrywa ogromną dramę, bo zabili mu żonę i dziecko i wy nic nie rozumiecie!!!oneone! to już w ogóle wychodzi koszmarek. I w innych okolicznościach byłoby to naprawdę tragiczne, ale niestety nie w tym serialu. Tutaj nie ma czasu, by zacząć chociaż na podstawowym poziomie sympatyzować z tym bohaterem, bo co chwilę dzieje się Coś Ważnego i nie można poświęcić ani chwili na rozbudowanie charakteru kogokolwiek.

Rory, przestań bawić się we Władcę Czasu i wracaj do Amy

Zły nieśmiertelny złol czyli Vandal Savage (czy tylko mnie śmieszy to imię?) jest zrobiony z papieru i do teraz zastanawiam się jakim cudem mógł wzbudzić u kogokolwiek przerażenie, albo chociaż zmotywować do pójścia za nim. Nie można powiedzieć o nim nic poza tym, że jest zły i nieśmiertelny. Więc nie będę się nawet starać.

Przyznam szczerze, że jestem okrutnie rozczarowana tym serialem. Miałam nadzieję, że po słabym pilocie może się rozkręci, więc dałam mu szansę trzech odcinków. Niestety, wciąż jest tak zły jakim był na początku i nawet obecność Arthura Darvilla nie ratuje sytuacji (a momentami ją wręcz pogarsza). Dlatego ocieram samotną łzę i idę zająć się czymś ciekawszym niż ten serial. Nie wiem, może magisterkę napiszę?

Do następnego razu :)

______________________
* Nie wiem, który w chronologii powstawania komiksów pojawił się jako pierwszy - patrzę na sprawę z perspektywy filmowo/serialowej i tutaj niestety pan Palmer zjawił się jako ostatni
** Marzy mi się superbohater-doktor nauk humanistycznych. Językoznawca na przykład. Albo politolog. Bo mam takie dziwne wrażenie, że co drugi komiksowy heros skończył fizykę na uniwersytecie albo urodził się z dyplomem genialnego inżyniera w ręku...
*** Nie zmusicie mnie do nazywania jej Białym Kanarkiem, to przecież niedorzeczne.
**** W razie zastrzeżeń co do chronologii komiksowej - patrz przypis pierwszy.

piątek, 6 listopada 2015

Krótka instrukcja zabicia wikinga, czyli The Last Kingdom

Hej ;)

Tak dawno nie wchodziłam na bloga, że kiedy w końcu zdecydowałam się to zrobić, pół dnia zajęło mi samo odgruzowanie drogi do niego. Anyway, wciąż żyję i aby dać tego najlepszy dowód, zamierzam dziś sobie nieco pomarudzić.

Zawsze wydawało mi się, że łatwo jest mnie kupić. Wystarczy wziąć garstkę dobrych aktorów, dorzucić wikingów i zrobić z tego serial, a moje subiektywne serce oszaleje z radości. Niestety ostatnimi czasy BBC postanowiło udowodnić mi, że jednak żyłam w kłamstwie, najpierw wypuszczając odcinek Doctora Who, w którym motyw wikingów był zrobiony tak źle, że prawie płakałam ze złości, a potem emitując The Last Kingdom. Tak, drodzy Czytelnicy. Pamiętacie moje zachwyty nad trailerami? Wydaje się, że na dobrym trailerze się skończyło. No, ale może po kolei.

I, oczywiście, przypominam - nie znajdziecie tu recenzji, a li i jedynie zbiór bardzo subiektywnych uwag. I może garść spoilerów.


Nie przedłużajmy więc. Dziś poopowiadam Wam co nieco o The Last Kingdom. A przede wszystkim o trzech pierwszych odcinkach tegoż, bo nie wiem czy w najbliższym czasie zabrnę dalej.


Serial opowiada o przygodach młodego Uthreda - Saksończyka, który dziecięciem będąc, został porwany ze swych włości przez najeżdżających na Wyspy Brytyjskie Duńczyków. Teraz, gdy już trochę dorósł, postanowił odzyskać utracone ziemie, tytuły i szacunek, ale na przeszkodzie stoi mu wiele rzeczy, między innymi: morderczy wuj, fakt, że Saksonowie traktują go jak Duńczyka, a Duńczycy jak Saksona, niska pozycja i kulejący scenariusz. Tak właściwie scenariusz nie jest jedyną okaleczoną częścią tej produkcji. Mam takie dziwne wrażenie, że twórcy nie do końca wiedzą co tak na prawdę chcieli osiągnąć, przez co bohaterowie miotają się z miejsca na miejsce bez jakiegoś większego celu.

Sami bohaterowie i wcielający się w nich aktorzy to też rzecz niezwykle ciekawa.

Wspomniany wcześniej Uthred z Bebbenburga albo Uthred syn Uthreda albo Uthred Ragnarson w teorii powinien być rozdarty pomiędzy dwoma obozami, nie do końca pewny własnej tożsamości, waleczny, łączący w sobie dwie kultury i pałający żądzą zemsty do wuja, który zaszlachtował mu rodzinę i wypędził z należnych mu włości. Niestety jest totalnie nijaki. Gorzej nawet - jest irytująco mdły. I - jak już wcześniej wspomniałam - miota się właściwie po całej Anglii, krzycząc w niebo o zemście, wolności i Bebbenburgu. Pięknie, szkoda tylko, że potem nic z tego nie wynika. Pokrzyczy, mieczem pomacha, powzdycha do Bridy, że on by chciał i na tym właściwie się jego rola kończy.
Najgorszy jednak w tej roli jest aktor wcielający się w nią czyli Alexander Dreymon, który wygląda jakby nikt mu tak właściwie dobrze nie wytłumaczył co ma grać. Albo w ogóle, że ma grać. Albo nikt nie zauważył, że pan Dreymon zwyczajnie nie umie grać, co pierwotnie mogło nie mieć znaczenia, bo twórcy myśleli może, że na jego samym tęsknym spojrzeniu uciągną cały sezon. Jakby to powiedzieć... Nie uciągną.

Miał być rozdarty i groźny, wyszedł mdły piękniś z na stałe przyklejoną miną, zdającą się sugerować, że pan Dreymon zastanawia się co on właściwie tu robi.

Jeszcze śmieszniej się robi, gdy w roli teoretycznie walecznej, samodzielnej kochanki Uthreda - Bridy - obsadzimy aktorkę, która o graniu wie jeszcze mniej niż pan Dreymon, a o mimice to chyba słyszała w przedszkolu, ale tylko w kontekście słów trudnych do zapisania, czyli Emily Cox. Serio, nie mogę patrzeć na jej Bridę. Ani toto nie ma charakteru, motywacji chyba ktoś zapomniał jej napisać, ani nawet nie sprawia sympatycznego wrażenia. Przyznaję się bez bicia - nie lubię jej. Trochę to smutne, bo jak dotąd jest kreowaną na jedną z głównych postaci, a jak nie lubi się żadnego z głównych bohaterów to raczej serial traci na atrakcyjności zamiast zyskiwać.

No i cóż pocznę, nie lubię jej, chociaż starałam się bardzo. Serio!

Oczywiście nie może jeszcze zabraknąć obowiązkowych, do bólu stereotypowych postaci jak brutalny i szalony jarl Ubba, który oprócz tego, że jest szalony jest jeszcze zabobonny i słucha swojego nawiedzonego kapłana; szlachetny, ale nie doświadczony Ragnar syn Ragnara; nieokrzesany książę Aethelwold, który zamierza walczyć o należne mu dziedzictwo, ale jest tak niesympatyczny i ma tak złą sławę, że nikt na dworze do nie lubi; oraz ojciec Beocca, którego głównymi cechami charakterystycznymi są dobroć i mądrość. I jeszcze cała masa innych, pobocznych postaci, które nawet nie otrzymały jednego wyróżniającego elementu, więc ja widz niemal od razu o nich zapomina. Ja rozumiem, nie każdy bohater musi być niesamowicie dobrze napisany*. Ale żeby nie napisać ani jednej postaci? Twórcy, wstyd.

Jestem szalony i nawiedzony - mam nawet tatuaż na twarzy, żebyście o tym nie zapomnieli!

I wśród tej całej hołoty radosnej bandy, zupełnie sam siedzi biedny David Dawson wcielający się w króla Alfreda Wielkiego. Jest to jedyny aktor w tym serialu, który potrafi grać. I co więcej - nie patrzy na wijących się w bolesnych próbach wykrzesania z siebie czegokolwiek kolegów stojących koło niego, tylko sam daje z siebie wszystko. Jego Alfred jest dokładnie taki jaki powinien  być - charyzmatyczny, zdecydowany i niejednoznaczny. Aż szkoda patrzeć jak się marnuje w takim miernym serialu. Z tego marnowania wynika jednak jedna dobra rzecz - dzięki temu w końcu zaczęłam go doceniać. Wcześniej, gdziekolwiek bym go nie widziała, był otoczony innymi dobrymi aktorami**, więc jakoś mi w ich tłumie umykał. Teraz przekonałam się, że to, co wcześniej brałam za oczywistość, wcale nie jest takie oczywiste.

Jedyna postać w tym serialu, na którą mam jeszcze ochotę patrzeć.

Zostawmy już aktorów, bo ileż można się nad nimi pastwić***. W serialu jest jeszcze jedna rzecz warta pochwalenia (tak, szok, wiem), a mianowicie muzyka. Zazwyczaj jest ładnie dobrana do scen, nie przeszkadza, a nawet oddaje klimat tamtych czasów (albo to, co za klimat tamtych czasów zwykliśmy uznawać). Wprawdzie do słuchania na co dzień się nie nadaje, ale nie można wymagać wszystkiego.

Niestety na tym pochwały muszę zakończyć, choć wcale nie oznacza to, że zakończę moje marudzenie. O nie, moi drodzy Czytelnicy. Już nawet nie będę wspominać o jednej niesamowicie drażniącej mnie rzeczy, a mianowicie tym, że postacie z dwóch obcych kultur nie mają najmniejszych problemów z dogadaniem się (bariera językowa? a co to? przecież na całym świecie mówi się po angielsku, jedynie akcenty są różne****). Zamiast tego chcę pomarudzić na pracę kamery. Która jest zła. Kamera wiecznie się trzęsie, jakby kamerzysta był w na ciężkim kacu, chaotycznie skacze z miejsca na miejsce i niemal fizycznie bolesne jest obserwowanie jak próbuje utrzymać jakąkolwiek kompozycję. Nie wiem czemu ma to służyć - chyba tylko zdezorientowaniu i zirytowaniu widza. Jeśli tak to, panie kamerzysto, cel osiągnięty, brawo. A teraz natychmiast proszę zaprzestać tego procederu.

Uthred właśnie przeczytał moje marudzenie i usiłuje zagrać przerażenie i rozpacz. Usiłuje - to jest dobre słowo.

Jestem wręcz boleśnie rozczarowana tym serialem. Liczyłam na dramę na wysokim poziomie, opisującą zmagania ludzi w naprawdę ciekawym okresie historycznym, zwłaszcza, że przecież The Last Kingdom jest produkcją BBC. Niestety nie wiem czy chcę brnąć w to dalej. Pewnie moje masochistyczne skłonności doprowadzą do tego tak czy inaczej. Może będzie to chęć zobaczenia jeszcze raz fenomenalnego Davida Dawsona. A może wręcz chorobliwa ciekawość czy serial może być jeszcze gorszy w przyszłości. Ale na razie mówię jasno i wyraźnie: The Last Kingdom jest serialem bardzo słabym. Jeśli tak jak ja fascynuje Was, drodzy Czytelnicy, temat wikingów, nie oglądajcie go. Chyba, że macie za niskie ciśnienie.

Do następnego razu ;)

PeeS.
Zastanawiam się nad recenzją najnowszego Bonda. Czytałby to w ogóle ktoś?

________________________________

* Wystarczy mi zwyczajnie dobrze napisany i już nie będę marudzić.
** Co do dobrych aktorów, niezwykle mnie śmieszy fakt, że aktora, na którym przede wszystkim opierała się cała kampania promocyjna, czyli Matthew Macfaydena uśmiercili już w pierwszym odcinku. Czyżby miał być tylko wabikiem? A może twórcy bali się, że dwóch dobrych aktorów nie będą w stanie opanować i będą musieli napisać charaktery dla wszystkich pozostałych?
*** W nieskończoność - wiadomo, ale kto by chciał tego słuchać.
**** Grrrr...

sobota, 22 sierpnia 2015

Nie wystarczy móc widzieć, żeby zobaczyć wielki statek

Hej ;)

Z aktorami i fangirlowaniem wiąże się pewna zabawna sprawa. Parokrotnie zdarzyło mi się już tutaj o niej wspomnieć. Czasami kiedy wpadnie nam w oko jakiś aktor (tudzież aktorka) szybciutko przeglądamy jego filmografię, albo nawet bez tego oglądamy jakiś film, w którym się pojawia, chociaż prawdopodobnie w innym wypadku nawet byśmy na ten tytuł nie spojrzeli. Miałam już podobną sytuację kilka razy. I - co więcej - zdarzyła mi się ona znowu kilka dni temu.

Po tym jak najpierw połknęłam Jonathana Strange'a & Mr Norrella, a niedługo potem przebrnęłam przez taki sobie film z wybuchami Jupiter Ascending, zauważyłam, że pojawił się w obu tych produkcjach całkiem interesujący aktor, a mianowicie Edward Hogg. Szybciutko zerknęłam na jego dokonania filmowe i z samej chęci zobaczenia pana Hogga w jakiejś nie-fantastycznej scenerii, obejrzałam film Imagine z 2012 roku.

I dochodzę do wniosku, że nie mogę dłużej milczeć i muszę Wam, drodzy Czytelnicy, opowiedzieć o tej produkcji. Dlatego zamknijcie oczy i pozwólcie mi wyrazić swój zachwyt.

Postaram się uniknąć spoilerów, ale nie gwarantuję, że niczego przypadkiem nie chlapnę. No i przypominam: na tym blogu nie ma recenzji - są jedynie zbiory bardzo subiektywnych uwag.

Ciężko jest opowiedzieć historię o niewidomych ludziach w taki sposób, by już na samym początku nie popaść w niezdrowe moralizatorstwo i tanie wzbudzanie współczucia, nawet jeśli pierwotnie nie byłoby to zamiarem twórców. Jest w człowieku coś takiego, że gdy słyszy podobne opowieści, bardzo często włącza się w nim cichy głosik mówiący "och, co za biedaki, tak pokrzywdzeni przez los... ja to jednak mam w życiu lepiej... mocno im współczuję...". Siłą filmu Imagine jest to, że udaje mu się od tego uciec. Nie ma w tej produkcji wielkiego grożącego palca i grzmiącego głosu wołającego "spójrzcie jak jest im źle, wy nieczułe potwory!". Zamiast tego jest spokojnie rozwijana opowieść o przezwyciężaniu własnych ograniczeń i - co chyba ważniejsze - uczenie się z nimi żyć. Nikt tu nie siedzi w kącie i płacze rozdzierająco. Zamiast tego bohaterowie siedzą w małej kawiarni i piją domowe wino.

Największym plusem tego filmu jest ten, który przyciągnął mnie do tej produkcji, czyli Edward Hogg. Wciela się tu w niewidomego nauczyciela, który przyjeżdża do renomowanego ośrodka w Lizbonie, by uczyć niewidome dzieci technik bezpiecznego poruszania się, jednak jego metody są nieco kontrowersyjne. Ian - grany przez pana Hogga bohater - jest bardzo charyzmatyczny i też posiada niezwykle silny charakter. Nie korzysta z laski, czego wymaga od niego prowadzący ośrodek doktor i stara się być tak samodzielny i niezależny od nikogo, jak to tylko możliwe. Oczywiście taka niezależność wiąże się z wieloma niebezpieczeństwami, czego dowodem jest mocno poobijana twarz Iana, ale wcale go to nie zniechęca. Co więcej - chce dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniami. I siłą wyobraźni, która pomaga mu odnaleźć się w świecie, którego nie może zobaczyć.

Jest coś w tym aktorze, że ciężko oderwać od niego wzrok, gdy pojawia się na ekranie.

Wiecie, Ian nie jest wcale sympatyczny. Jest uparty, czasami samolubny i nie jest trudno go zirytować. Nie ma oporu przed krzyknięciem na swoich uczniów, gdy ci po raz kolejny zastawiają na niego pułapkę, żeby przekonać się czy naprawdę jest niewidomy. A jednak ja widz nagle zaczyna mimo wszystko go lubić i martwić się o niego. Podobnie jest w przypadku zamkniętej w sobie i wycofanej Evy granej przez Alexandrę Marię Larę (którą wcześniej kojarzyłam tylko i wyłącznie z jej roli w Boardwalk Empire). Jej też film nie kreuje na nie wiadomo kogo. Eva jest zwykłą kobietą, której brak nieco pewności siebie z powodu swojej niepełnosprawności, ale bez względu na to chciałaby wieść "normalne" życie - wychodzić z domu, spotykać ludzi, może nawet trochę poflirtować... I znajomość z Ianem, od którego uczy się tej "normalności" (a może po prostu przejmuje od niego nieco siły charakteru) daje jej ku temu sposobność.

Co jednak sprawiło, że seans był tak fascynujący to sposób operowania kadrem, a właściwie tym, czego w kadrze nie ma. Przykładowo, Ian cały czas wspomina o zacumowanym w przystani wielkim statku wycieczkowym. Żaden z jego uczniów mu nie wierzy, bo skąd niby może o nim wiedzieć? Widz też wie właściwie tyle samo, co pozostali - kamera nigdy nie pokazuje nic więcej niż kawałek morskich fal, czasami da się usłyszeć jakieś dźwięki, które może są odgłosem fal obijających się o kadłub, a może czymś zupełnie innym... Początkowo było to niesamowicie frustrujące - w końcu byłam przyzwyczajona do tego, że mogę widzieć wszystko, ale po chwili przyzwyczaiłam się i pozwoliłam się prowadzić Ianowi przez historię. I okazało się, że część dopowiadana oczami wyobraźni może  być równie fascynująca co ta, którą mogłam zobaczyć "normalnie".

Spójrz! To wielki statek!

Dopełnieniem całego dzieła w tym filmie jest świetnie dopasowana muzyka autorstwa Tomasza Gąssowskiego... Ach, bo zapomniałam Wam powiedzieć, drodzy Czytelnicy. Za scenariusz i reżyserię odpowiedzialny jest nasz rodak - Andrzej Jakimowski, który przy tym filmie odwalił kawał dobrej, solidnej roboty*. No, ale wracając do muzyki... Ścieżka dźwiękowa oddaje nastrój każdej sceny - gdy ma być wesoło, jest wesoło; gdy błądzimy po wieczornych uliczkach Lizbony, muzyka staje się spokojna, a czasami zapada zupełna cisza i słychać jedynie granie cykad i świerszczy. Powoli i bez pośpiechu - jak z resztą cały film. Wiecie, w przeciwnym wypadku nie miałabym zapętlonego soundtracku z tego filmu już praktycznie trzeci dzień.

A najlepiej słucha się tego wieczorem.

W każdym razie, pierwotnie spodziewałam się ciężkiego i ponurego filmu o tym, że źli, pełnosprawni ludzie skazują biednych niewidomych na społeczne wykluczenie. Całe szczęście okazało się, że nie mogłam mylić się bardziej. Wbrew pozorom Imagine do pogodna produkcja o sile charakteru i pokonywaniu lęków. W sam raz na wieczorny seans przy herbacie. Lub kieliszku domowego wina.

Do następnego razu :)

_________________________

* Więc żeby nie było, że nie umiem zachwycać się osiągnięciami Polaków. Umiem, ale najpierw muszę mieć czym.

piątek, 7 sierpnia 2015

BBC staph...

Hej ;)

W ostatniej notce wylewałam swoje zachwyty na temat serialu Jonathan Strange & Mr Norrell. Jeszcze nie zdążyła mi przejść fascynacja i ekscytacja związana z tą produkcją, a już moje subiektywne serce już zaczyna drżeć z niecierpliwości. Dlaczego?

Przez BBC oczywiście.

Brytyjczycy chyba postanowili, że coś takiego jak życie poza internetami nie jest mi właściwie do szczęścia potrzebne, bo nagle, gdziekolwiek bym się nie obróciła tam trafiam na podrzucane mi zachęty i pułapki. A że jestem ofiarą, która właściwie sama pcha się w sidła... Ciężkie jest życie człowieka uzależnionego.

Kłamstwa! Bezczelne kłamstwa! (a tak poza tym to #posiłekdlaBena)

Ale o co mi tak właściwie chodzi? Ano o to, że znowu znalazłam kolejne seriale, które jeszcze nawet nie wyszły, a już w jakimś stopniu podbiły me subiektywne serce. I już teraz zaczynam przygotowywać się na ból, kiedy przyjdzie mi się z nimi pożegnać.

1. The Last Kingdom
Serial oparty na książce Bernarda Cornwella o tym samym tytule. Podejrzewam, że ma być to w jakimś stopniu brytyjska odpowiedź na Vikings, ponieważ akcja dziać się ma na Wyspach w czasie najazdów wikingów i za panowania Alfreda Wielkiego. Jakby samo to nie wystarczyło żeby przyciągnąć moją uwagę, wystarczy jedynie rzut oka na obsadę (m.in.Matthew Macfayden i David Dawson) aby stwierdzić, że nie ma szans na jakikolwiek opór. A że premiera dopiero w październiku to przyjdzie mi jeszcze chwilę poczekać. Ale dam radę - Sherlock nauczył mnie już wymaganej cierpliwości.

Jak nie wiking to kto to?

2. The Living and the Dead
Druga połowa XIX wieku, Somerset w Anglii. Młody Nathan Appleby dziedziczy stary dom, w którym zaczyna mieszkać ze swoją żoną. Mają swoje problemy, ale przezwyciężają je, ponieważ mają wsparcie w sobie nawzajem. "Eeee... co to za smętna historia? Drugi Poldark?" ktoś mógłby zapytać. Ależ nie - odpowiem z uśmiechem. - Albowiem Nathan ma pewne hobby. Bada pojawiające się w Anglii duchy, mityczne stwory i wszystkie zjawiska paranormalne na jakie trafi. A trafia na nie coraz częściej.
Wiążę wielkie nadzieje z tym serialem. Ma szanse wypełnić smutną pustkę, jaką pozostawił w moim subiektywnym sercu Jonathan Strange & Mr Norrell. Nie dość, że zapowiada się intrygująco to jeszcze w główną rolę wciela się nie kto inny niż młody Merlin Colin Morgan, którego kreacji jestem niesamowicie ciekawa. A poza tym, co zawsze będę powtarzać, nikt tak nie mówi o magii jak Anglicy.

Brytyjczycy i ich miłość do strojów z epoki...

3. Dirk Gently
Najmniej pewna pozycja na tej liście, ponieważ została zaledwie ogłoszona, ale nie ma na razie o niej ani widu ani słychu. Co w sumie nie jest dziwne, bo podobno ma się pojawić dopiero w przyszłym roku. W każdym razie ja się już cieszę, bo ma być to kolejne podejście do przeniesienia na ekran dzieła Gaimana, a jak wiadomo, wszystko co napisał Neil Gaiman jest fajne*. Wobec tego mam nadzieję, że przełoży się to na jakość teoretycznego serialu. W każdym razie trzeba śledzić ploteczki.

Już nawet nie wspominam o kolejnym sezonie Hollow Crown, który ma się pojawić w 2016 roku, a do którego zlatują się jak muchy wszyscy interesujący brytyjscy aktorzy (wiadomo, żaden Brytyjczyk nie przepuści szansy zagrania w sztuce Szekspira**), czy The Night Manager, na którego czekam z czysto fangirlowskich powodów (wiecie, Tom Hiddleston i Hugh Laurie...). Przeraża mnie jedynie myśl, że jeśli BBC nadal będzie nasilać swoje działania naprawdę zabraknie mi czasu na życie poza internetami. A przecież i tak nie zostało mi go już wiele.

Do następnego razu :)
____________________________________

* To mój subiektywny grajdołek i mogę sobie w nim wypisywać wszystko, co mi się żywnie podoba. A Neil Gaiman jest fajny i kropka.
** h'Amerykańscy naukowcy udowodnili w serii bardzo brutalnych i nieetycznych badań, że nie pozwolenie Brytyjczykowi w graniu w sztuce Szekspira prowadzi do jego bolesnej śmierci (Brytyjczyka, nie Szekspira - on już i tak nie żyje)