sobota, 22 sierpnia 2015

Nie wystarczy móc widzieć, żeby zobaczyć wielki statek

Hej ;)

Z aktorami i fangirlowaniem wiąże się pewna zabawna sprawa. Parokrotnie zdarzyło mi się już tutaj o niej wspomnieć. Czasami kiedy wpadnie nam w oko jakiś aktor (tudzież aktorka) szybciutko przeglądamy jego filmografię, albo nawet bez tego oglądamy jakiś film, w którym się pojawia, chociaż prawdopodobnie w innym wypadku nawet byśmy na ten tytuł nie spojrzeli. Miałam już podobną sytuację kilka razy. I - co więcej - zdarzyła mi się ona znowu kilka dni temu.

Po tym jak najpierw połknęłam Jonathana Strange'a & Mr Norrella, a niedługo potem przebrnęłam przez taki sobie film z wybuchami Jupiter Ascending, zauważyłam, że pojawił się w obu tych produkcjach całkiem interesujący aktor, a mianowicie Edward Hogg. Szybciutko zerknęłam na jego dokonania filmowe i z samej chęci zobaczenia pana Hogga w jakiejś nie-fantastycznej scenerii, obejrzałam film Imagine z 2012 roku.

I dochodzę do wniosku, że nie mogę dłużej milczeć i muszę Wam, drodzy Czytelnicy, opowiedzieć o tej produkcji. Dlatego zamknijcie oczy i pozwólcie mi wyrazić swój zachwyt.

Postaram się uniknąć spoilerów, ale nie gwarantuję, że niczego przypadkiem nie chlapnę. No i przypominam: na tym blogu nie ma recenzji - są jedynie zbiory bardzo subiektywnych uwag.

Ciężko jest opowiedzieć historię o niewidomych ludziach w taki sposób, by już na samym początku nie popaść w niezdrowe moralizatorstwo i tanie wzbudzanie współczucia, nawet jeśli pierwotnie nie byłoby to zamiarem twórców. Jest w człowieku coś takiego, że gdy słyszy podobne opowieści, bardzo często włącza się w nim cichy głosik mówiący "och, co za biedaki, tak pokrzywdzeni przez los... ja to jednak mam w życiu lepiej... mocno im współczuję...". Siłą filmu Imagine jest to, że udaje mu się od tego uciec. Nie ma w tej produkcji wielkiego grożącego palca i grzmiącego głosu wołającego "spójrzcie jak jest im źle, wy nieczułe potwory!". Zamiast tego jest spokojnie rozwijana opowieść o przezwyciężaniu własnych ograniczeń i - co chyba ważniejsze - uczenie się z nimi żyć. Nikt tu nie siedzi w kącie i płacze rozdzierająco. Zamiast tego bohaterowie siedzą w małej kawiarni i piją domowe wino.

Największym plusem tego filmu jest ten, który przyciągnął mnie do tej produkcji, czyli Edward Hogg. Wciela się tu w niewidomego nauczyciela, który przyjeżdża do renomowanego ośrodka w Lizbonie, by uczyć niewidome dzieci technik bezpiecznego poruszania się, jednak jego metody są nieco kontrowersyjne. Ian - grany przez pana Hogga bohater - jest bardzo charyzmatyczny i też posiada niezwykle silny charakter. Nie korzysta z laski, czego wymaga od niego prowadzący ośrodek doktor i stara się być tak samodzielny i niezależny od nikogo, jak to tylko możliwe. Oczywiście taka niezależność wiąże się z wieloma niebezpieczeństwami, czego dowodem jest mocno poobijana twarz Iana, ale wcale go to nie zniechęca. Co więcej - chce dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniami. I siłą wyobraźni, która pomaga mu odnaleźć się w świecie, którego nie może zobaczyć.

Jest coś w tym aktorze, że ciężko oderwać od niego wzrok, gdy pojawia się na ekranie.

Wiecie, Ian nie jest wcale sympatyczny. Jest uparty, czasami samolubny i nie jest trudno go zirytować. Nie ma oporu przed krzyknięciem na swoich uczniów, gdy ci po raz kolejny zastawiają na niego pułapkę, żeby przekonać się czy naprawdę jest niewidomy. A jednak ja widz nagle zaczyna mimo wszystko go lubić i martwić się o niego. Podobnie jest w przypadku zamkniętej w sobie i wycofanej Evy granej przez Alexandrę Marię Larę (którą wcześniej kojarzyłam tylko i wyłącznie z jej roli w Boardwalk Empire). Jej też film nie kreuje na nie wiadomo kogo. Eva jest zwykłą kobietą, której brak nieco pewności siebie z powodu swojej niepełnosprawności, ale bez względu na to chciałaby wieść "normalne" życie - wychodzić z domu, spotykać ludzi, może nawet trochę poflirtować... I znajomość z Ianem, od którego uczy się tej "normalności" (a może po prostu przejmuje od niego nieco siły charakteru) daje jej ku temu sposobność.

Co jednak sprawiło, że seans był tak fascynujący to sposób operowania kadrem, a właściwie tym, czego w kadrze nie ma. Przykładowo, Ian cały czas wspomina o zacumowanym w przystani wielkim statku wycieczkowym. Żaden z jego uczniów mu nie wierzy, bo skąd niby może o nim wiedzieć? Widz też wie właściwie tyle samo, co pozostali - kamera nigdy nie pokazuje nic więcej niż kawałek morskich fal, czasami da się usłyszeć jakieś dźwięki, które może są odgłosem fal obijających się o kadłub, a może czymś zupełnie innym... Początkowo było to niesamowicie frustrujące - w końcu byłam przyzwyczajona do tego, że mogę widzieć wszystko, ale po chwili przyzwyczaiłam się i pozwoliłam się prowadzić Ianowi przez historię. I okazało się, że część dopowiadana oczami wyobraźni może  być równie fascynująca co ta, którą mogłam zobaczyć "normalnie".

Spójrz! To wielki statek!

Dopełnieniem całego dzieła w tym filmie jest świetnie dopasowana muzyka autorstwa Tomasza Gąssowskiego... Ach, bo zapomniałam Wam powiedzieć, drodzy Czytelnicy. Za scenariusz i reżyserię odpowiedzialny jest nasz rodak - Andrzej Jakimowski, który przy tym filmie odwalił kawał dobrej, solidnej roboty*. No, ale wracając do muzyki... Ścieżka dźwiękowa oddaje nastrój każdej sceny - gdy ma być wesoło, jest wesoło; gdy błądzimy po wieczornych uliczkach Lizbony, muzyka staje się spokojna, a czasami zapada zupełna cisza i słychać jedynie granie cykad i świerszczy. Powoli i bez pośpiechu - jak z resztą cały film. Wiecie, w przeciwnym wypadku nie miałabym zapętlonego soundtracku z tego filmu już praktycznie trzeci dzień.

A najlepiej słucha się tego wieczorem.

W każdym razie, pierwotnie spodziewałam się ciężkiego i ponurego filmu o tym, że źli, pełnosprawni ludzie skazują biednych niewidomych na społeczne wykluczenie. Całe szczęście okazało się, że nie mogłam mylić się bardziej. Wbrew pozorom Imagine do pogodna produkcja o sile charakteru i pokonywaniu lęków. W sam raz na wieczorny seans przy herbacie. Lub kieliszku domowego wina.

Do następnego razu :)

_________________________

* Więc żeby nie było, że nie umiem zachwycać się osiągnięciami Polaków. Umiem, ale najpierw muszę mieć czym.

piątek, 7 sierpnia 2015

BBC staph...

Hej ;)

W ostatniej notce wylewałam swoje zachwyty na temat serialu Jonathan Strange & Mr Norrell. Jeszcze nie zdążyła mi przejść fascynacja i ekscytacja związana z tą produkcją, a już moje subiektywne serce już zaczyna drżeć z niecierpliwości. Dlaczego?

Przez BBC oczywiście.

Brytyjczycy chyba postanowili, że coś takiego jak życie poza internetami nie jest mi właściwie do szczęścia potrzebne, bo nagle, gdziekolwiek bym się nie obróciła tam trafiam na podrzucane mi zachęty i pułapki. A że jestem ofiarą, która właściwie sama pcha się w sidła... Ciężkie jest życie człowieka uzależnionego.

Kłamstwa! Bezczelne kłamstwa! (a tak poza tym to #posiłekdlaBena)

Ale o co mi tak właściwie chodzi? Ano o to, że znowu znalazłam kolejne seriale, które jeszcze nawet nie wyszły, a już w jakimś stopniu podbiły me subiektywne serce. I już teraz zaczynam przygotowywać się na ból, kiedy przyjdzie mi się z nimi pożegnać.

1. The Last Kingdom
Serial oparty na książce Bernarda Cornwella o tym samym tytule. Podejrzewam, że ma być to w jakimś stopniu brytyjska odpowiedź na Vikings, ponieważ akcja dziać się ma na Wyspach w czasie najazdów wikingów i za panowania Alfreda Wielkiego. Jakby samo to nie wystarczyło żeby przyciągnąć moją uwagę, wystarczy jedynie rzut oka na obsadę (m.in.Matthew Macfayden i David Dawson) aby stwierdzić, że nie ma szans na jakikolwiek opór. A że premiera dopiero w październiku to przyjdzie mi jeszcze chwilę poczekać. Ale dam radę - Sherlock nauczył mnie już wymaganej cierpliwości.

Jak nie wiking to kto to?

2. The Living and the Dead
Druga połowa XIX wieku, Somerset w Anglii. Młody Nathan Appleby dziedziczy stary dom, w którym zaczyna mieszkać ze swoją żoną. Mają swoje problemy, ale przezwyciężają je, ponieważ mają wsparcie w sobie nawzajem. "Eeee... co to za smętna historia? Drugi Poldark?" ktoś mógłby zapytać. Ależ nie - odpowiem z uśmiechem. - Albowiem Nathan ma pewne hobby. Bada pojawiające się w Anglii duchy, mityczne stwory i wszystkie zjawiska paranormalne na jakie trafi. A trafia na nie coraz częściej.
Wiążę wielkie nadzieje z tym serialem. Ma szanse wypełnić smutną pustkę, jaką pozostawił w moim subiektywnym sercu Jonathan Strange & Mr Norrell. Nie dość, że zapowiada się intrygująco to jeszcze w główną rolę wciela się nie kto inny niż młody Merlin Colin Morgan, którego kreacji jestem niesamowicie ciekawa. A poza tym, co zawsze będę powtarzać, nikt tak nie mówi o magii jak Anglicy.

Brytyjczycy i ich miłość do strojów z epoki...

3. Dirk Gently
Najmniej pewna pozycja na tej liście, ponieważ została zaledwie ogłoszona, ale nie ma na razie o niej ani widu ani słychu. Co w sumie nie jest dziwne, bo podobno ma się pojawić dopiero w przyszłym roku. W każdym razie ja się już cieszę, bo ma być to kolejne podejście do przeniesienia na ekran dzieła Gaimana, a jak wiadomo, wszystko co napisał Neil Gaiman jest fajne*. Wobec tego mam nadzieję, że przełoży się to na jakość teoretycznego serialu. W każdym razie trzeba śledzić ploteczki.

Już nawet nie wspominam o kolejnym sezonie Hollow Crown, który ma się pojawić w 2016 roku, a do którego zlatują się jak muchy wszyscy interesujący brytyjscy aktorzy (wiadomo, żaden Brytyjczyk nie przepuści szansy zagrania w sztuce Szekspira**), czy The Night Manager, na którego czekam z czysto fangirlowskich powodów (wiecie, Tom Hiddleston i Hugh Laurie...). Przeraża mnie jedynie myśl, że jeśli BBC nadal będzie nasilać swoje działania naprawdę zabraknie mi czasu na życie poza internetami. A przecież i tak nie zostało mi go już wiele.

Do następnego razu :)
____________________________________

* To mój subiektywny grajdołek i mogę sobie w nim wypisywać wszystko, co mi się żywnie podoba. A Neil Gaiman jest fajny i kropka.
** h'Amerykańscy naukowcy udowodnili w serii bardzo brutalnych i nieetycznych badań, że nie pozwolenie Brytyjczykowi w graniu w sztuce Szekspira prowadzi do jego bolesnej śmierci (Brytyjczyka, nie Szekspira - on już i tak nie żyje)