niedziela, 30 listopada 2014

Całe szczęście, że to koniec listopada

Hej ;)

Listopad nie jest dobrym czasem dla tego bloga. Praktycznie cały czas wypada mi coś, co przeszkadza mi w pisaniu notek. Całe szczęście, że jutro już się kończy.

Wobec tego, co napisałam powyżej, łatwo się domyślić, że i dziś notki nie będzie. Za to obiecuję, że jutro będzie coś... jeszcze nie wiem co, ale czujcie się ostrzeżeni.

No, ale żeby nie zostawiać Was, drodzy Czytelnicy, z niczym, tym razem zostawiamy Brytyjczyków i przenosiły się nieco dalej, do odległej Australii. Przed państwem ładny Australijczyk:

Ładny Australijczyk prezentuje swoją siłę.

Do następnego razu ;)

sobota, 29 listopada 2014

Tańce, hulanki, swawole

Hej ;)

Andrzejki - dzień wróżb, spotkań ze znajomymi, imprez i świętowania imienin Andrzeja. Pewnie właśnie w tym momencie wiele osób bawi się w najlepsze, korzystając z nadarzającej się okazji. I bardzo dobrze, ponieważ każdy powód do imprezy jest dobry, a jeśli jeszcze dodatkowo sama impreza jest dobra to już w ogóle szaleństwo.

Jako że prawdziwa impreza to impreza taneczna, zamierzam dziś zaprezentować krótki zbiór serialowych stylów tańca. Nigdy nie wiadomo, co i gdzie może się przydać.

Jak się pewnie domyślacie, drodzy Czytelnicy, stylów będzie pięć:

1. Wąż i gołąb
Taniec właściwie przeznaczony dla par. Jeden z tancerzy kołysze biodrami i głową, naśladując ruchy węża, drugi natomiast udaje gołębia. Zakładam, że każdy widział w swoim życiu tego ptaka co najmniej raz, więc chyba nie muszę opisywać odpowiednich ruchów.

Tim DeKay wprawdzie musi jeszcze poćwiczyć wężowe ruchy, ale za to Matt Bomer radzi sobie świetnie.

2. Wędrowiec ciasnym tunelem
Taniec ten zasadniczo nie różni się od rytmicznego chodu, jednakże charakteryzuje się tym, że chodzi się bokiem. Ważne jest by przy trzecim kroku zmieniać stronę, ponieważ noga wiodąca szybko się męczy. Dodatkowym urozmaiceniem może być lekkie pochylenie głowy.

Peter Dinklage jest mistrzem tego stylu.

3. Przytulaniec
Każdy zna ten rodzaj tańca i jestem w stanie założyć się o paczkę żelek, że każdy chociaż raz w swoim życiu tańczył przytulańca. Jest to styl idealny przy wolniejszych kawałkach, pozwalający odpocząć po dzikich wyczynach na parkiecie robionych w takt nieco żywszej muzyki. Styl idealny dla par.

Różnica wzrostu partnerów nie jest tutaj przeszkodą.

4. Dzięcioł
Styl bardzo popularny i powszechny w klubach z muzyką techno lub dubstepem, aczkolwiek sprawdza się również przy innych rodzajach. Niestety bardzo często zapomina się, że wymaga on mocnego kręgosłupa, ponieważ wymaga energicznego potrząsania głową*. Nie zaobserwowano wersji dla dwójki tancerzy, aczkolwiek krążą plotki, że trwają nad nią prace.

Taniec stwarza ryzyko zniszczenia fryzury.

5. Bączek
Styl stworzony przede wszystkim po to by zaimponować pozostałym tancerzom swoimi umiejętnościami baletowymi. Wykonywanie tego numeru w zatłoczonym pomieszczeniu lub w grupie wiąże się z ryzykiem zahaczenia lub wręcz uszkodzenia pozostałych uczestników imprezy. Niemniej jednak jest to styl robiący wrażenie i dzięki takiemu popisowi na pewno zostaniecie zapamiętani na jakiś czas.

Zdolność utrzymania równowagi jest przydatna przy tym tańcu.

Mając już w głowie tę wiedzę możecie śmiało iść błyszczeć na wszelkiego rodzaju imprezach. Nic nie jest teraz w stanie powstrzymać Was, drodzy Czytelnicy, od zostania królami/królowymi balu. Wielki świat czeka!

Do następnego razu ;)

_________________________________________________

* Dopuszczalna jest też wersja z potrząsaniem całym ciałem, niestety w tym przypadku należy być gotowym do odpędzania ludzi chętnych pomóc potencjalnemu epileptykowi.

piątek, 28 listopada 2014

I znów jest profetycznie

Hej ;)

Czego się człowiek z tych internetów nie dowie. Jakich informacji nie wyciągnie z cyfrowego świata. Samo otworzenie przeglądarki (czasami) dostarcza już nowej wiedzy. Dziś nie było inaczej. Wystarczyło, że udałam się na stronę Hatak.pl, gdzie przeczytałam, co następuje:
Szef platformy Netflix, Reed Hastings, podczas konferencji w Mexico City stwierdził, że obecny model oglądania telewizji, czyli telewizja kablowa bądź satelitarna, przejdzie do historii najpóźniej w 2030 roku.
Zadrżały pewnie w tym momencie wszystkie stacje telewizyjne, zastanawiając się jakim magicznym sposobem uniknąć przerzucenia do lamusa. Obawiam się, że dobrego sposobu na to nie ma. Co więcej, całkowicie zgadzam się z panem Hastingsem. Już teraz gra o widza jest rzeczą straszną, zajadłą i pochłaniającą miliony ofiar. Sama jestem tego typu osobą, która ogląda filmy i seriale za pomocą internetu. Wynika to wprawdzie z braku telewizora w mieszkaniu, jednakże wiem, że nie jestem w tym osamotniona i jestem jedynie jedną z wielu.

Od razu przypomniała mi się dyskusja jaka wybuchła po ogłoszeniu, że platforma Netflix pojawi się na rynku polskim. Te wszystkie głośne stwierdzenia, że w Polsce przecież nikt nie ogląda zagranicznych seriali, a widz polski woli telewizję tradycyjną. Tyle było śmiechu.

W każdym razie, poważniejąc już trochę, nie zdziwiłabym się, jakby koniec kablowo-satelitarnej telewizji nastąpił nieco nawet wcześniej niż przewiduje pan Hastings. Zwłaszcza, biorąc pod uwagę to jak wygląda ona obecnie. Zastanawia mnie tylko gdzie w takim wypadku powędrują ci wszyscy skaczący na trampolinach celebryci, którzy usiłują udowodnić nam, że najważniejszym problemem tygodnia jest to jak kto zaśpiewał stary szlagier. A Trudne Sprawy i Rolnik szuka żony? Czy dla nich też znajdzie się jakaś nisza w przyszłej telewizji? Czas pokaże.

Zapytałam eksperta od czasu, czy zdradzi mi czy pan Hastings ma rację, jednak nie doczekałam się innej odpowiedzi niż ta.

Do następnego razu ;)

P.S.
Wiem, że wczoraj nie było notki, ale - przyznaję szczerze i bez bicia - poniósł mnie melanż i nagle z 22 zrobiło się 00.30. Nawet nie wiem kiedy i jak. Magia, proszę państwa.

środa, 26 listopada 2014

Co ma kanibal do egzorcysty

Hej ;)

Beznadziejny był dziś dzień. Zimny, szarobury, a w dodatku (w moim przypadku akurat) tak zapełniony sprawami uczelniano-pracowniczymi, że nie miałam czasu na oddychanie, a co dopiero nad innymi, mniej istotnymi czynnościami jak jedzenie czy sen.

Zły też był z tego powodu, że nie wydarzyło się praktycznie nic, o czym mogłabym napisać. Jedyna rzecz warta wspomnienia to słowa Daniela Cerone o Constantine:
Nasz 1. sezon będzie miał 13 odcinków. Kolejny jest w Waszych rękach. Producenci są pewni. Mamy wyższą oglądalność niż "Hannibal", który dostał 2. sezon.
Mówiąc szczerze, nie spodobała mi się ta wypowiedź. Bo jakkolwiek sam serial bardzo mi się podoba i kibicuję mu z całych subiektywnych sił to jednak dziwna pewność Cerone jest... no właśnie - dziwna. Nie ukrywajmy - przy porównaniu do Hannibala, Constantine zostaje jednak daleko w tyle. Poza tym nie ma przecież nawet co porównywać - bo to wszak dwie zupełnie różne kategorie.

Dlatego, panie Cerone, fakt, że Hannibal przeszedł wcale nie oznacza, że i pański serial ma takie same szanse. Tak tylko mówię.

I powtarzam - wieść, że Constantine dostał następny sezon uradowałaby moje serce niezwykle wręcz mocno, jednakże trzeba też umieć wykazać się niewielką choć dozą autokrytycyzmu. Podobno to nie zabija.

A skoro już i tak się monotematycznie zrobiło, to wrzucę zdjęcie ładnego Walijczyka, bo dzień zwieńczony ładnym Walijczykiem nie może być tak do końca zły.

Ładny Walijczyk w pełnej krasie.

Do następnego razu ;)

wtorek, 25 listopada 2014

O ojcowskim zastępstwie

Hej ;)

Oglądanie seriali w moim wydaniu jest rzeczą okropną. Nie dość, że oglądam ich nieprzyzwoicie dużo to jeszcze powodują u mnie dziwne przekminy, o czym Czytelnicy tego bloga zdążyli się już przekonać. Dziś znowu się to stało i winne wszystkiemu jest tym razem Gotham.

Ten serial robi się coraz lepszy i jak dotąd nie zawiódł moich nadziei, które w nim pokładam. Oczywiście są momenty, które nieco mi zgrzytają, a Selynie Kyle niektórym postaciom życzę szybkiego i permanentnego zniknięcia z miasta. Nie zmienia to jednak faktu, że Gotham jest dobrym serialem. A dziś za to zwróciłam uwagę na relację, jaka zawiązała się pomiędzy Brucem Waynem a Alfredem. Alfred jest biedny - nagle dostał przerażonego chłopaka, który znalazł się w świecie, który całkowicie różnym od jego wyobrażeń na ten temat. Nie przeszkadza mu to jednak. Od razu staje na wysokości zadania i staje się dla Bruce'a zarówno wiernym kamerdynerem, głównym doradcą, jak i namiastką ojca, którego już nie ma i nigdy nie będzie. To bardzo podnoszące na duchu, posiadanie kogoś, kto będzie dla nas pomocą, gdy świat wokół będzie się walić. Też bym chciała mieć takiego Alfreda.

Człowieka, który umie się bić, należy się trzymać.

Podobnie sprawa ma się ze Sleepy Hollow i tym, co się dzieje pomiędzy Abbie Mills i szeryfem Augustem Corbinem. Tutaj z kolei ojciec jest właściwie nieobecny, a Corbin musi wypełnić całkiem sporą lukę, którą zostawił. Jednak jak już wkracza na scenę, "ojcuje" siostrom Mills koncertowo. Jest w stanie stworzyć z zagubionych i zbuntowanych dziewczynek, osoby, które wyszły na prostą. Nie jestem pewna czy nie odbiło się odrobinę kosztem jego biologicznego syna. Może troszkę. Nie zmienia to jednak faktu, że zastępczym ojcem Corbin był bardzo dobrym.

Nie można zapominać też o tym, że Corbin kupuje szarlotkę z lodami. Nikt, kto kupuje ludziom szarlotkę z lodami nie może być zły.

Świat prawdopodobnie by się skończył, gdyby do wpisu nie dało się znaleźć przykładu z Supernatural. Tak jest i w przypadku tej notki. Tutaj wprawdzie ojciec Winchester czasami się pojawia, ale tak naprawdę jest trochę jak Bóg w tym serialu - jego główną cechą jest to, że go nie ma, bo gdzieś sobie poszedł. Bracia Winchesterowie mieli niezwykłe szczęście, bo w rolę zastępczego rodzica bardzo zgrabnie wskoczył Bobby Singer. Nie wiem czy Dean i Sam mogliby sobie wymarzyć lepszego ojca. Bobby podchodzi do narzuconego sobie zadania bardzo poważnie i naprawdę troszczy się o braci, chociaż nie do końca umie to pokazać. Nie zmienia to jednak faktu, że robi wszystko w swojej mocy, by pomóc Winchesterom i jest właściwie na każde ich zawołanie.

Może i zwyzywa od "idjits", ale zawsze będzie tam, gdzie go potrzeba.

Jeśli chodzi jeszcze o ojców, których zupełnie nie ma, dobrym przykładem może być tutaj Donna Noble z Doctora Who. Nie przypominam sobie ani jednego momentu, w którym byłby chociaż wspominany*. Na szczęście wcale tego nie czuć, ponieważ na jego miejscu stoi Geoff Noble, czyli dziadek Donny. To właśnie w nim kobieta zawsze może znaleźć oparcie, razem z nim uciec od zrzędliwej matki i mieć pewność, że bez względu na to, co się wydarzy, zawsze będzie siedział przy teleskopie, gotów wysłuchać jej opowieści o przygodach wśród gwiazd. I oczywiście będzie też jedynym, który w te opowieści uwierzy.

 Przy takich ludziach zwykły wieczór przy teleskopie staje się podróżą do gwiazd.

Na koniec zostawiłam postać, która wprawdzie zastępuje oboje rodziców, ale niestety ze względu na bycie kobietą jest raczej utożsamiana z matką. Mam tu na myśli Peaky Blinders i Polly, pełniącą rolę głowy rodziny. I jedno jej trzeba przyznać - rządzenie bandą nieco zdziczałych po wojnie chłopaków, trzymanie ich w ryzach i jeszcze ogarnianie całkiem sporej części ich nie do końca legalnej działalności wychodzi jej koncertowo. Widać, że całe młodsze pokolenie Shelbych żywi do niej zasłużony szacunek, a także kochają ją na swój sposób. I niech mówią, że fakt, że Polly jest kobietą "kwalifikuje" ją tylko i wyłącznie do matkowania. Ja tam swoje i tak wiem. Wiem przede wszystkim to, że Polly całkiem zgrabnie stała się dla "swoich chłopaków" zastępczynią zarówno matki jak i ojca.

Nikt tak skutecznie nie gromadzi rodziny jak Polly.

Generalnie, jak się tak głębiej zastanowić to wychodzi na to, że serialowi ojcowie to taki śmieszny rodzaj ludzi, których przeważnie nie ma, albo jeśli są to to są źli. Ciekawe jak to świadczy o twórcach. W każdym razie to miłe, że starają się zawsze chociaż spróbować dać swoim bohaterom kogoś, kot tego złego/nieobecnego ojca zastąpić.

Do następnego razu ;)

_____________________________________

* Jeżeli się mylę to przepraszam. Niestety nie jestem jeszcze na tym poziomie wszechwiedzy, że znam wszystkie odcinki wszystkich seriali na pamięć. Na razie wciąż trenuję ;]

poniedziałek, 24 listopada 2014

Słowo o żałości

Hej ;)

Nastał najsmutniejszy dzień tygodnia, czyli poniedziałek. Poza tym skończył się cudowny weekend, pełen słodkiego lenistwa i dzikiego konwentowania. A w dodatku za oknem pada deszcz (ze śniegiem D; ). Nic tylko siąść w kąciku i się załamać. Dlatego postanowiłam opowiedzieć Wam o żałości. Dokonam dziś króciutkiego przeglądu postaci, które w jakimś momencie swojego życia znalazły się w stanie przejmującego smutku lub żałości.

1. Jeffrey Dahmer
Jedna z pierwszych filmowych ról Jeremy'ego Rennera. Dowiedziałam się o niej właściwie przypadkiem, gdy przeglądałam przepastne otchłanie internetów*. Przez chwilę przypatrywałam się znalezionemu gifowi, a w moim umyśle kołatało się tylko jedno słowo: żałość. Serio. Nie ma chyba innego ujęcia, w którym Renner wyglądałby jak najsmutniejsza na świecie kupka nieszczęścia.

Proszę państwa, oto wizualna definicja żałości.

2. Will Graham
To jest postać, która w internetach uchodzi wręcz za personifikację nieszczęścia i biedności. Praktycznie przez cały pierwszy sezon Hannibala Will nie robi nic innego tylko jest biedny. A im bliżej finału tym gorzej. Nie bez przyczyny fandom zorganizował szeroko zakrojoną akcję pod hasłem Somebody please help Will Graham. Niestety, do pomagania Willowi zgłaszały się głównie nieodpowiednie osoby, więc wciąż pozostawał biedny.

Hannibalu, akurat nie ciebie fandom miał na myśli.

3. Dziesiąty Doctor
Już gdzieś pisałam, że Doctor Tennanta jest najsmutniejszym wcieleniem, jakie się dotąd pojawiło. Obrywa przy historii Rose, to głównie jego męczy Master i to w sposób wyjątkowo okrutny, a na końcu dobija się go najbardziej niesprawiedliwą i smutną regeneracją w historii. Dlatego, pomimo, że właściwie przez cały czas swojej obecności jest niesamowicie zakręconym, pozytywnym bohaterem, gdzieś w tle czai się czarna masa smutku, która ciąży tej postaci. I nie ma znaczenia jak daleko Dziesiąty** ucieknie - ten smutek czai się w jego cieniu, więc nie ma szans od niego uciec.

Pożegnanie z Donną też nie przysporzyło mu powodów do radości.

4. John Constantine
Kolejna postać, którą stworzono chyba po to by stała w deszczu i wyglądała smutnie. Może nie jest to poziom żałości Dahmera czy smutku Dziesiątego, jednakże wciąż jest to smutny Brytyjczyk w deszczu. Podejrzewam, że brytyjscy aktorzy w trakcie swoich studiów muszą zdać egzamin ze stania ze smutną miną w deszczu. Nie mam jeszcze na to dowodów, ale wprawa z jaką to robią nie może być przypadkowa.

Zapadany Constantine.

5. Gabriel
Podejrzewam, że deszcz, który padał na Gabriela, był w rzeczywistości potokiem łez, które wylały się, gdy ten archanioł zginął. Dobra, oszukuję - nie był to deszcz tylko zraszacz, a Gabriel wcale nie zginął i jeśli ktokolwiek ma odwagę twierdzić odwrotnie, musi liczyć się z dzikim fandomem, który jest gotów bronic swojej fazy zaprzeczenia. Aczkolwiek Gabriel sam w sobie jest postacią nieco tragiczną, która ginie tylko i wyłącznie dlatego, że w końcu się zaangażowała. Powinniśmy wyciągnąć z tego jakąś naukę, moi drodzy.

Oczywiście, że nie. Przecież duże archanioły nie płaczą.

6. Sam Winchester
Nie. Nie zamierzam przeprowadzić teraz analizy psychologicznej tej postaci, ani nawet zastanawiać się nad tym jak bardzo jest biedna i dlaczego. Nie tym razem. Dziś chcę przypomnieć jeden odcinek, w którym Sam stał się niemal (jakby na to nie patrzeć do Willa Grahama nieco mu brakuje) uosobieniem żałości. Jest to odcinek Bad Day at Black Rock. Pojawia się tam jedna cudowna scena, gdzie Sam jest biedny tą biednością, która kwalifikuje do kocyka i gromadki szczeniaków. A wszystko przez buta.

Bida i żałość, proszę państwa.

7. Crowley
Podziwiam tę postać za to, że pomimo tego, że jest już obecna w serialu całkiem sporo czasu, dopiero w dziewiątym sezonie poddał się ogólnoserialowej tendencji do ubiedniania bohaterów. Crowley trzymał się dzielnie, jednakże i on poległ i musiał odbębnić swoją porcję płaczu, smutnych minek i złamanych serduszek. Całe szczęście już się nieco otrząsnął, jednak cały czas coś się tam w tle tli.

To, co słyszeliście, było dźwiękiem pękającego serduszka Crowley'a.

I w ten oto magiczny sposób przebiegliśmy przez galerię biedności, która przewinęła się przez najróżniejsze filmy/seriale. Aż mi się samej zrobiło smutno. Dlatego jutro pomyślę nad czymś weselszym. Obiecuję.

Do następnego razu ;)

_________________________________

* No jakżeby inaczej, prawda?
** Co prawda podobnie można by powiedzieć o właściwie każdym Doctorze, ale wg mnie najbardziej uwidocznione jest to właśnie w Dziesiąty.

niedziela, 23 listopada 2014

Konwenty, seriale i ich fangirle

Hej ;)

Jako, że jest już potwornie późno, a ja mam jeszcze pierdyliard rzeczy do zrobienia (tak to jest jak się człowiek opierdziela przez cały weekend), postanowiłam, że dziś będę się streszczać. Przejdźmy zatem bez dalszych wstępów do właściwej części notki.

Wiecie jaka jest zaleta mieszkania w Krakowie, drodzy Czytelnicy? Dostęp do dużych wydarzeń kulturalnych. Oczywiście nie wszystkich, bo znakomita ich część rozsiana jest po całej Polsce. Jednak jest większe prawdopodobieństwo, że dana impreza odbędzie się w Krakowie niż chociażby w mojej rodzinnej miejscowości, co do której jestem pewna, że oprócz dni wina i może zawodów balonowych, właściwie nie dzieje się tam nic ciekawego. W każdym razie dzisiaj skorzystałam z dobrodziejstw jakie daje mi mieszkanie w Krakowie i wybrałam się na Serialkon.


Muszę się przyznać, że świadomość uczestniczenia w pierwszej odsłonie tego konwentu jest dla mnie nieco dziwna. No bo tak na dobrą sprawę była to pierwsza tego typu impreza, więc w swojej kategorii nie miała właściwie porównania. Oczywiście, można by się pobawić w zrównywanie go z Pyrkonem czy Polkonem, jednakże mijałoby się to chyba z celem, bo to jak porównywanie Gry o Tron z The Hour - niby obie produkcje są serialami, w każdej z nich mówi się po angielsku, a nawet powtarzają się niektórzy aktorzy, jednakże na tym podobieństwa się kończą.

Nie oznacza to, że uważam, że Serialkon był zły. Wręcz przeciwnie - wybawiłam się świetnie, nie uważam tego praktycznie całego dnia przesiedzianego na prelekcjach za zmarnowany i cieszę się, że było mi dane spotkać innych ludzi, którzy są podobnie do mnie zakręceni na punkcie seriali. Krótko mówiąc: konwent był fajny ;)

No jak to? Przecież to konwent!

Muszę jednak podzielić się jedną obserwacją, którą właściwie poczyniłam już nieco wcześniej, przemierzając przepastne otchłanie internetów, a także obserwując ludzi na zeszłorocznym Pyrkonie, ale w pełni dotarła do mnie dopiero dziś. Kiedyś myślałam, że jestem okropną fangirl*. Teraz wiem, że się myliłam i do prawdziwego fangirlizmu mi daleko. Uświadomiłam sobie to, gdy podczas jednego z paneli o Supernatural, w momencie gdy na rzutniku wyświetliły się zdjęcia Jensena Acklesa i Jareda Padaleckiego w sali rozległy się wysokie piski, ochy i achy, bo "borze zielony, to ONI!". Spojrzałam wówczas na zapiszczaną część sali z lekkim zaskoczeniem, ale również z zażenowaniem. Zrozumiałabym, gdyby w sali pojawili się sami aktorzy**, ale, na kolce kolczastego jeża, to były tylko zdjęcia.

Dostąpiłam głębszego zrozumienia tej postaci.

Troszeczkę nie rozumiem takiego ekscytowania się wszystkim, dosłownie wszystkim, co związane jest z ulubionym serialem/filmem/aktorem. Może wyjdę teraz na nierozumiejącego zrzędę, ale tak osobiste branie wszystkich aspektów uwielbianej rzeczy nie wygląda zdrowo. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że moja wewnętrzna dzika fangirl umarła, albo nigdy jej nie było. Skąd. Czasami, jak wyrwie się na wolność z klatki, w której ją trzymam, jestem w stanie obejrzeć całą filmografię aktora, znaleźć pińcet gifów z jednego serialu i przeczytać wszystkie recenzje jakie kiedykolwiek wyszły o jakimś filmie. Zdarzy się też wzdychanie do zdjęcia, marzenie o podpisie lub zamienieniu chociaż słówka z jakimś aktorem, albo oglądanie jednej produkcji po kilka razy. Ale wciąż nie jestem w stanie pojąć, co musiałoby się stać, żebym zaczęła piszczeć na widok zdjęcia w sali pełnej ludzi. Nie wiem, może ja za stara na takie coś jestem...

Poziom mojego zrozumienia był porównywalny do tego u Deana.

Teraz możecie wytknąć wszystkie błędy, które pojawiły się w tym wpisie. Może ktoś z Was, drodzy Czytelnicy, będzie w stanie mi wytłumaczyć co może być tak niesamowicie wspaniałego w jakiejś produkcji/aktorze, że na sam widok jednego zdjęcia dostaje się dzikiej ekscytacji. Jeśli tak to proszę - wytłumaczcie mi. Bo na razie jestem zdania, że to już spora lekka przesada. A - jak wiadomo - wszystkie przesady są nie zdrowe.

Do następnego razu ;)

_________________________________________

* Samoświadomość bycia nerdem (geekiem?) przyszła do mnie później, gdy zostałam tak nazwana przez znajomego. Nikt ci nie powie więcej o tobie samym niż drugi człowiek.
** Aczkolwiek wtedy prawdopodobnie poziom pisków byłby taki, że wszystkim obecnym popękałyby bębenki w uszach.

sobota, 22 listopada 2014

Upiorna moc zmieniania spojrzenia

Hej ;)

Długo zastanawiałam się nad tematem dzisiejszej notki. Prawdopodobnie dlatego, że miałam właściwie cały dzień wolny i dopadło mnie cudowne rozleniwienie i ogólne wyłączenie ośrodków myślowych. Cud, że nie zapomniałam o oddychaniu. Aż nagle spłynęło na mnie olśnienie. Zamierzam dziś trochę pomarudzić na Supernatural, bo dawno nie było wpisu marudnego.

Nie wiem dokładnie co sprawiło, że zaczęłam oglądać ten serial. Na początku byłam mocno sceptyczna, lecz nagle okazało się, że obejrzałam osiem sezonów w dwa tygodnie i wciągnęło mnie do dzikich i niebezpiecznych otchłani fandomu. Jest to ewenement - nic innego nie zmusiło mnie do poświęcenia sobie takiej ilości czasu.

10 sezonów i mam jeszcze takie dziwne wrażenie, że to jeszcze nie koniec...

Jest jednak rzecz, której nie mogę Supernatural wybaczyć. Przez ten serial nie jestem w stanie normalnie spojrzeć na niektóre produkcje, które same w sobie nie zrobiły mi właściwie nic złego. Chociażby taki Constantine. W ostatnim odcinku [spoiler] John udaje się na cmentarz, by wykraść ciała ludzi, których duchy dręczą okolicznych mieszkańców, po czym posypuje je solą i spala [/spoiler]. Nie udało mi się powstrzymać i od razu stwierdziłam Hej, Winchesterowie robią tak samo. Są nawet oszczędniejsi i bardziej praktyczni w swoim postępowaniu, bo oni nie potrzebują do podobnych egzorcyzmów żadnych zaklęć, a Constantine aż dwóch.


Przyjemne ognisko w lesie, przy którym można ogrzać zmarznięte dłonie.

Innym przykładem może tu być Sleepy Hollow, które z całą swoją walką o powstrzymanie Apokalipsy tak mi pachnie Supernatural, że to aż straszne. Jednak w momencie, gdy siostry Mills [spoiler] dostały od ducha swojej matki jej dziennik z zaklęciami i sposobami walki z demonami [/spoiler], nie wytrzymałam i roześmiałam się. Rodzeństwo, które podąża za wskazówkami rodzica? Ha, ha, z czym to się może kojarzyć, no z czym? Dad's journal, anyone?

Ciekawe czy w dzienniku ze "Sleepy Hollow" też znajdą się rysunki i zdjęcia.

Z kolei teraz pora na serial, na który dzięki Supernatural już nigdy nie spojrzę poważnie. Mam na myśli Chirurgów. Wszystkiemu winien odcinek Changing Channels, w którym Chirurdzy zostali okrutnie sparodiowani. Niestety była to parodia na tyle skuteczna, że teraz za każdym razem, gdy widzę gdzieś kadr z tego serialu, mam na twarzy szeroki, niepohamowany uśmiech. A na Patricka Dempsey'a to chyba już do końca życia mówić będę Doktor Sexy.

Dziękuję, "Supernatural".


Podobnie rzecz ma się z wszelkimi CSI. Tutaj też winę ponosi Changing Channels*, które nie zostawiło suchej nitki na serialach kryminalnych. Nie umiem teraz myśleć o serialach z serii CSI bez automatycznego przypomnienia sobie tego, co na ich temat powiedziało Supernatural. A na widok policjantów/detektywów noszących ciemne okulary bez względu na porę dnia dostaję dzikiego ataku niepowstrzymanego śmiechu.

To był tylko jeden odcinek, a wyrządził tyle szkód.

Z resztą nie ma co się martwić - "klasyce" też się oberwało. W pewnym momencie "odtopiony" zostaje Titanic, bo Balthazar - jeden z moich ulubionych aniołów - nie lubił filmu, a zwłaszcza nagranej do niego piosenki My Heart Will Go On. Niby nic, a jednak nie umiem już oglądać Titanica bez jakiegoś takiego wrednego uśmieszku błąkającego się mi po ustach. A sama piosenka też stała się dla mnie nieprzyzwoicie śmieszna. Sprawia to niemałe kłopoty - spróbujcie kiedyś wytłumaczyć Mamie, że śmiejecie się do radia, bo kiedyś anioł odtopił Titanica.

Zaiste, świetny powód, żeby odtapiać statek.

Tak to wygląda, drodzy Czytelnicy. Najgorsze jednak jest to, że wiem, że to z pewnością jeszcze nie koniec. Jedynym gwarantem tego, że Supernatural nie zmieniałoby mojego spojrzenia na niektóre rzeczy (zwłaszcza te popkulturowe), byłoby zakończenie całego serialu. Obawiam się jednak, że czeka nas jeszcze co najmniej jeden sezon. Kury znoszącej złote jaja nie zarzyna się tylko dlatego, że znudziła się już trochę swoim życiem.

Do następnego razu ;)

______________________________

* Tak w ogóle to jest to chyba jeden z najlepszych odcinków tego serialu.

piątek, 21 listopada 2014

Czego nie należy robić w kuchni

Hej ;)

Nastał piątek, początek weekendu, więc i życie zrobiło się jakieś takie luźniejsze. Jest to tak pozytywne i pożądane zjawisko, że nie mam serca go zaburzać. Dlatego dzisiejsza notka, żeby utrzymać konwencję, również będzie bardzo luźna*. A co!

Dziś chcę podzielić się z Wami, drodzy Czytelnicy, moim małym, prywatnym zbiorem porad, które zdążyłam ustalić w trakcie oglądania filmów/seriali. Poniżej przedstawiam niewielki poradnik o tym, czego nie należy robić z jedzeniem i jak nie należy gotować. Wszystkie punkty będą oczywiście poparte obrazującymi przykładami. Let's go, then!

1. Nie należy psuć herbaty
Wiadomo - herbata rzecz święta i, pomimo faktu, że zapewnia dość dużą dowolność w dodatkach, trzeba pamiętać, że każda przesada jest niezdrowa. Dlatego wszelkie "wkładki mięsne" są nie na miejscu i będą traktowane jak kulinarny grzech. Nawet jeśli - podobno - nie wpływają znacząco na smak napoju.

Zamiast gałki ocznej można dodać cytrynę.

2. Gości należy gościć...
...a nie gotować i podawać innym gościom. Wszelkie eksperymenty kuchenne z ludziną są stanowczo zabronione. Nie jest istotny fakt, że takie potrawy będą niezwykle estetycznie wyglądać i zaskakująco dobrze smakować. Robienie z gości nieświadomych kanibali nie jest w dobrym tonie. Żarty należy ograniczyć do dowcipów słownych przy stole.

Inne rodzaje mięsa też się sprawdzają w kuchni, Hannibalu.

3. Nie należy denerwować jedzenia
Wbrew pozorom to bardzo cenna, jednak powszechnie ignorowana rada. Nigdy nie wiadomo co właściwie leży na podanym nam talerzu, więc lekka doza ostrożności zawsze jest wskazana. Poza tym nie wiadomo też jak zdenerwowany posiłek może zareagować, a - biorąc pod uwagę to ile ostatnio słyszy się o genetycznie modyfikowanym jedzeniu - wcale nie musimy zostać zignorowani.

Pamiętając to, co czasami dzieje się w świecie "Supernatural", należy cieszyć się, że kanapka zareagowała tylko w ten sposób.

4. Nie należy zaczarowywać jedzenia
Ani także przyjmować zaczarowanego jedzenia od szalonej staruszki w lesie. Po pierwsze nie wiadomo, co dokładnie może taki posiłek spowodować. Dodatkowo, przeprowadzono ostatnio badania, z których jasno wynika, że wszelkie czary wplecione w jedzenie, znacząco i przede wszystkim negatywnie wpływa na jego walory smakowe. Poza tym to dosyć nieuprzejme częstować gości zaczarowanymi posiłkami.

Zabawa w czary może skończyć się bardzo nieprzyjemnie.

Ale przede wszystkim:

5. Nie należy zatruwać jedzenia
Dodanie trucizny do posiłku to chyba największy i najgorszy grzech, jaki kucharz może popełnić. Takich rzeczy się po prostu nie robi. Pomijam już fakt, że trucizna może zepsuć smak posiłku. Gdy gość wychodzi z twojego przyjęcia i niedługo potem umiera z powodu zatrucia może to świadczyć o dwóch rzeczach: a) jesteś beznadziejnym kucharzem lub b)nie masz za grosz klasy i kultury. Truciciele bardzo szybko tracą przyjaciół, bo z człowiekiem, który psuje dobre jedzenie zwyczajnie nie warto jest się przyjaźnić.

Piosenka bardzo chwytliwa, ale proceder niecny.

Mam nadzieję, że ten króciutki poradnik zawiera w sobie najważniejsze błędy jakie może popełnić początkujący gospodarz i kucharz. Wierzę, że dzięki niemu wasze przyszłe przyjęcia i wszelkie formy kulinarnych zabaw będą zawsze dobrze wspominane przez gości i na najwyższym poziomie.

Do następnego razu ;)

_________________________________

* Bo przecież to taki poważny blog, prawda...

czwartek, 20 listopada 2014

Małe zoo, czyli wpis demaskatorski

Hej ;)

Jako, że wczoraj tak się złożyło, że napisałam trailer notki, logika i tak zwany ciąg przyczynowo-skutkowy wymaga, żeby dziś pojawiła się notka właściwa. A że danego słowa trzeba dotrzymać, dokonałam odpowiedniego researchu i z głową pełną wiedzy mogę się podzielić moimi odkryciami.

Powszechnie znanym jest fakt, że wszelakie kotki oraz pieski* zdobywają praktycznie z dnia na dzień coraz większą popularność (zwłaszcza w szerokich internetach). Jednak nie wiecie pewnie, drodzy Czytelnicy, że kilka innych zwierząt postanowiło również spróbować swoich sił w show-biznesie. Co interesujące, wybrały one ciekawą drogę ku sławie, albowiem zamiast robić słodkie oczka i zabawne sztuczki, zaczęło udawać ludzi. Jednak - pomimo naprawdę dobrych technik maskowania - bystrym oczom wynajętych przeze mnie profesjonalnych tropicieli udało się przejrzeć ich przykrywki.

Niech Was nie zmylą pozory - jedno z nich nie jest człowiekiem.

Zapraszam więc na wpis, w którym zdemaskujemy piątkę zwierząt, które przez całą swoją karierę usiłowały przekonać nas, że są ludźmi.

1. Benedict Cumberbatch
Tego aktora zdemaskowano już dawno, właściwie tuż po tym jak stał się popularny. Teraz praktycznie wszyscy wiedzą, że w rzeczywistości jest on wydrą i przez pewien czas gościł u siebie Doctora. Najprawdopodobniej jego przykrywce zaszkodziła właśnie zawrotna kariera i związana z nią popularność. Gdyby został przy teatrze i niewielkich rolach, pewnie do dziś nie zdawalibyśmy sobie sprawy, że jeden z aktorów jest wydrą.

Po lewej pokazano symulacje jak wyglądałby Benedict bez swojego ludzkiego przebrania.

2. Martin Freeman
Niezwykle podobny przypadek jak Benedict Cumberbatch, z tą różnicą, że tym razem nie jest on wydrą a jeżem. Tutaj również o spaleniu przykrywki zadecydowała nadmierna uwaga fanów, która została spowodowana nagłym skokiem popularności Martina. Niektórzy nawet widzą w tym teorię spiskową, mówiącą, że pierwsze plotki, jakoby Freeman w rzeczywistości miał być jeżem rozsiewał ujawniony już jako wydra Benedict, nie chcący być jedynym odkrytym zwierzęciem w show-biznesie. Plan - o ile rzeczywiście taki istniał - wypalił w stu procentach.

Po prawej odkryte niedawno zdjęcie, pokazujące jak Martin bez przebrania przygotowuje się do roli.

3. Jared Padalecki
Cała wina za to, że świat dowiedział się, że Jared tak na prawdę jest łosiem, spoczywa na grającym Crowley'a Marku Sheppardzie. Mark prawdopodobnie nakrył Padaleckiego gdzieś na planie, gdy ten zakładał lub poprawiał swoje ludzkie przebranie i dowiedziawszy się o jego prawdziwej tożsamości, zrobił najgorszą rzecz jaką zrobić mógł. Ujawnił go przed kamerą. Oczywiście zarzekał się później, że to był wypadek i tylko my się wymknęło, jednak wydaje mi się, że prawda jest nieco inna.

Wydaje się Wam, że to niewinne zdjęcie, ale w rzeczywistości uchwycono tu krzyk przerażenia na widok głowy upolowanego pobratymca.

4. Michael Fassbender
Tutaj z kolei pojawia się naprawdę niebezpieczne zwierzę, albowiem Michael tak naprawdę jest rekinem. Jego przebranie jest niemal idealne, jednak jeden szczegół mu umknął. Zdradził go uśmiech. Gdyby Fassbender odrobinę lepiej dopracował swój ludzki kamuflaż, prawdopodobnie do dziś nie wiedzielibyśmy jak groźny drapieżnik kręci się po planach zdjęciowych całego świata. Z tym aktorem wiążą się jednak dwa zasadnicze pytania - jak udało mu się opuścić ocean i tak skutecznie udawać nie potrzebującego wody do oddychania człowieka, a także czy nie jest to rekin ludojad. Jak dotąd odpowiedzi brak, a także nie wiadomo nic o jakichkolwiek zaginionych z otoczenia Michaela.

Po prawej zdjęcie Michaela już bez ludzkiego przebrania, prezentującego swój firmowy uśmiech.

5. Matt Smith
Jedyna żyrafa w historii, której udało się zagrać Doctora Who. Właściwie nie wiadomo, co dokładnie przesądziło o spaleniu jego przykrywki. Opcji jest kilka - charakterystyczne ruchy, gracja, lub mimika. W każdym razie w pewnym momencie świat obiegła szokująca wiadomość, że Jedenasty wprawdzie nie jest człowiekiem, ale wcale nie jest również kosmitą, jak dotąd o nim sądzono. Z drugiej strony to ciekawe, że trzech z pięciu wymienionych tutaj zwierzęcych aktorów znalazło zatrudnienie u Moffata. Czyżby miał on jakiś związek z zalewem nie-ludzkich aktorów?


Interesujące jest jak tak egzotyczne zwierzę jak żyrafa zawędrowało aż na Wyspy Brytyjskie.

Tak to wygląda, moi drodzy Czytelnicy. Wiele osób nie jest świadomych jak naprawdę wygląda udział zwierząt w show-biznesie. Prawdopodobnie wymienieni przeze mnie aktorzy nie są odosobnionymi przypadkami, a jedynie takimi, których coś zdradziło. Można jedynie spekulować ile jeszcze znanych osobistości nie mówi nam o sobie paru istotnych rzeczy.

Do następnego razu ;)

_____________________________________

* Im młodsze tym lepiej, jakkolwiek nielegalnie by to nie brzmiało.

środa, 19 listopada 2014

Wpis z anegdotką

Hej ;)

Przepraszam, ale dzisiaj nie będzie notki. Nie wyrobiłam się w terminie i nagle zrobiło się strasznie późno. Dlatego mam nadzieję, że dacie sobie jakoś radę bez wpisu (wiem, że tak będzie - wierzę w Was).
 
Żeby jednak nie można było powiedzieć, że zostawiam Was zupełnie z niczym, pozwolę sobie przytoczyć pewną sytuację, która miała miejsce dzisiaj:

Ja: (przeglądając zdjęcia Bena Whishawa w Google) Boże, ale on chudy...
Współlokatorka: (siedząca daleko i nie mająca możliwości zajrzenia w monitor) Kto? Whishaw?
 
Koniec anegdotki.

Z drugiej strony jest to niezwykle interesujące, jak niektóre osoby da się scharakteryzować praktycznie jednym słowem. I tak chudy będzie Whishaw, wydrą Benedict Cumberbatch, łosiem Jared Padalecki, Mr Fucking Perfect stanie się pseudonimem Toma Hiddlestona, a wściekły hobbit* jednoznacznie kojarzyć się będzie z Martinem Freemanem.
 
Ciekawe jest też to, że bardzo wielu aktorom fani są w stanie niemal momentalnie znaleźć jakiś zwierzęcy odpowiednik. Aczkolwiek nie wszystkie te odpowiedniki wchodzą na stałe do fandomów. Jak tylko głębiej zbadam ten temat, napiszę o tym notkę, bo mam wrażenie, że wyszedłby z tego fajny wpis. Wobec tego be prepared.

I w taki oto sposób jakoś udało mi się szybciutko sklecić quasi-notkę, lub coś na kształt trailera. Dziwna sprawa. A jako że zostało to spowodowane (pośrednio) przez pewnego chudzielca, zamieszczam poniżej zdjęcie poglądowe:

A może oni go po prostu głodzą? #posiłekdlabena!

I tym optymistycznym akcentem kończę.

Do następnego razu ;)

______________________________________

* Lub jeż, co w połączeniu z Benedictem-wydrą daje fanom wiele możliwości.

wtorek, 18 listopada 2014

Wpis jednego aktora

Hej ;)

Wspominałam już kiedyś, że jednym z moich ulubionych filmów, które znam na pamięć a i tak mogę oglądać w kółko jest Constantine z 2005, prawda? Nie wiem dlaczego tak jest, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że przez znaczną część internetów uważany jest on za produkcję wybitnie złą i krzywdzącą*. Najwyraźniej w grę wchodzą tutaj gusta, o których podobno się nie dyskutuje. W każdym razie jest to jedna z pozycji w moim TOP 10. I przede wszystkim dlatego niezmiernie ucieszyłam się na wieść o tym, że stacja NBC zamierza nakręcić serial o tym samym bohaterze.

Jesteśmy już po czwartym odcinku. I wiecie co, drodzy Czytelnicy? Pomimo moich poważnych obaw co do tego serialu, bo nie ma produkcji, której nie można spieprzyć, jak na razie serial mi się podoba. A to, co jest w nim najfajniejsze to John Constantine. A właściwie grający go Matt Ryan. Dlatego dziś będzie trochę ochów i achów, albowiem czeka Was dzisiaj wpis pochwalny.

Od razu uprzedzam, że wypuszczam moją wewnętrzną fangirl. Czujcie się ostrzeżeni.

Uważam - i wiem, że nie jestem osamotniona w tym przekonaniu - że twórcy nie mogli lepiej trafić z castingiem Johna Constantine'a. Serio. Matt Ryan sprawdza się świetnie w tej roli. Generalnie uważam, że serial tylko by zyskał, gdyby ograniczyć jeszcze bardziej postaci drugoplanowe, bo gdyby Constantine stał się głównie przedstawieniem jednego aktora można by wycisnąć z niego więcej głębi. Mattowi udało się osiągnąć coś, co jest niezwykle trudne - stworzył postać, która pomimo bycia cynicznym, wyrachowanym sukinsynem daje się mimo wszystko lubić. I - przede wszystkim - nie jest płaska. Po Johnie widać, że kryje się za nim wiele bolesnych historii, a także ma świadomość, że będzie zmuszony jeszcze niejedno poświęcić. Nie podoba się mu to, boli go to, ale i tak robi swoje, bo inaczej w głębi duszy nie umie. I pan Ryan jest w stanie to zagrać.

Oczywiście nie można ograniczać się do samych tragicznych scen.

Skoro już pojawił się tragizm to nie można zapomnieć o tym, że Matt jest Brytyjczykiem (Walijczykiem, żeby być dokładnym), więc tragizm ma właściwie we krwi. Pewnie w przedstawieniach szekspirowskich swoje już zagrał, poza tym nie straszny jest mu żaden deszcz. A mam wrażenie, że akurat deszczu w tym serialu brakować nie będzie, więc obycie z tym zjawiskiem atmosferycznym to dodatkowa zaleta. A gdzie indziej szukać takich ludzi jak nie na Wyspach?

Zapadany Matt wygląda prawie tak samo smutno jak zapadany Tennant.

Z byciem Brytyjczykiem wiąże się jeszcze jedna zaleta. Akcent. Poważnie. Byłabym w stanie oglądać ten serial tylko po to, by słuchać tego, w jaki sposób Matt mówi. Te wszystkie mate, luv i inne podobne wstawki tylko utwierdzają mnie w tym przekonaniu. A może to tylko moje spaczenie i wcale brytyjski akcent nie jest tak cudny? Hm... Naah.

Zagłuszenie tego głosu lektorem lub (o zgrozo!) dubbingiem byłoby grzechem.

Gdzieś już wspominałam, że Matt Ryan miał swój występ gościnny w Vikings. Niby nie ograł się tam jakoś niesamowicie**, jednak wyniósł stamtąd jedno przyzwyczajenie. Dla Wikingów właściwe jest, że w każdym odcinku jest chociaż jedna osoba, która ma krew na twarzy (serio - sprawdziłam). Matt nieco zmodyfikował tę tradycję, albo po prostu twórcy nie pozwolili mu na takie zabawy, i praktycznie w każdym epizodzie ma twarz czymś umazaną. Co znaczące - mam wrażenie, że aktorowi się to dosyć podoba.

Przyzwyczajeń z "Vikings" ciężko się pozbyć.

Na koniec tylko dodam, że moim Matt Ryan nosi strój Castiela lepiej Misha Collins. Generalnie lepiej wygląda niż Misha Collins. Hej, wystarczy na niego popatrzeć, żeby to stwierdzić. Posiadanie takiego wyglądu jak Matt zawsze jest zaletą. Z drugiej strony przemysł filmowy/serialowy obfituje w osoby, które wyglądają świetnie, więc w sumie czemu ja się dziwię...

Uwielbiam mężczyzn w prochowcach ;)

OK, dzika fangirl już się wyszalała. Pora zamknąć ją w klatce w mózgu, gdzie powinna siedzieć przez większość czasu i zająć się czymś konstruktywnym. A powyższy wpis niech tu wisi ku przestrodze, co się dzieje, gdy dzika fangirl biega w samopas.

Do następnego razu ;)

____________________________

* Nie wiem dokładnie kogo, ale internety są gotowe bronić wszystkich przed złem, które ten film wyrządza.
** Grał wieśniaka w tle. Rola życia, moi państwo.

poniedziałek, 17 listopada 2014

O ludziach, za którymi tęsknimy

Hej ;)

Jakoś tak mi się ckliwie zrobiło. Nie wiem, może to ta pogoda, może ogólnie listopad, albo inne cudo. W każdym razie poczułam przemożną potrzebę podzielenia się z Wami, drodzy Czytelnicy, postaciami, których już w serialach nie ma, ale wciąż za nimi tęsknię.

Od razu uprzedzam, że będzie to wpis mocno spoilerowy, więc jeśli ktoś jest dopiero na etapie nadrabiania poszczególnych pozycji to niech lepiej uważa.

1. Doctor Who
Z tym serialem jest tak, że są właściwie dwie kategorie postaci, za którymi się tęskni. Są to albo towarzysze Doctora albo sam Doctor. Ja należę do obydwu tych grup. Za każdym razem, gdy przeglądam starsze odcinki (albo gify ze starszych odcinków) przypomina mi się dwójka moich ulubionych towarzyszy, których twórcy pozbyli się właściwie definitywnie. Mowa tu oczywiście o Donnie Noble i Rorym Williamsie. To smutne, ale każda z tych postaci już nigdy nie wróci, każda z innego powodu. Nie podoba mi się to, bo byli to moi ulubieni towarzysze. A za którym Doctorem tęsknię najbardziej? Oczywiście za Dziesiątym. Wciąż czuję się mentalnie skrzywdzona regeneracją Dziesiątego i oddałabym wiele, by ten Doctor pojawił się ponownie. Niestety wiem, że w tym serialu raczej tak to nie działa.

Do kompletu brakuje jeszcze Rory'ego i już byłaby pełnia szczęścia.

2. Supernatural
Oczywiście nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu tego serialu. Tutaj nieśmiertelni są tylko bracia Winchester i Castiel. Powoduje to, że utworzyła się spora grupa postaci, za którymi się tęskni. Co interesujące w moim przypadku są to właściwie same anioły. Co jeszcze ciekawsze, zaczynam się coraz poważniej zastanawiać nad tym, czy co najmniej dwoje z trzech bohaterów, których mi brakuje rzeczywiście są skreśleni definitywnie. Zwłaszcza, że sami twórcy nie są do końca tego pewni. A nad kim tak płaczę? Nad Gabrielem, Balthazarem i Lucyferem (o tym ostatnim już zdążyłam chyba gdzieś wcześniej wspomnieć). Tak bardzo chciałabym powrotu tego anielskiego trio, że to się w głowie nie mieści.

Chcę powrotu Balthazara!

3. Ripper Street
Tutaj z kolei mamy interesujący przypadek serialu, w którym właściwie nie ginie nikt, do kogo widz zdąży się przywiązać. Z jednym wyjątkiem. W pewnym momencie umiera Dick Hobbs, czego twórcom nie mogę wybaczyć do teraz. Uwielbiałam tę postać i gdy zginęła poczułam się najpierw zszokowana, potem oszukana, a obecnie trwam w upartej fazie zaprzeczenia. Bardzo zabolała mnie ta śmierć. I wciąż boli.

Hobbs żyje i nie przekonacie mnie, że jest inaczej.
4. Vikings
Twórcy tego serialu bawią się w konsekwentne wyrzynanie postaci drugoplanowych. Najgorsze w tej zabawie jest to, że zachowują się przy tym jak George Martin, pozwalając widzom najpierw polubić tych bohaterów, a dopiero gdy już osiągną ten cel, zabijają. I rzecz jasna nie wszystkich na raz. Najpierw zabili Gydę, a gdy jakoś udało mi się otrzeć łzy i otrząsnąć się po stracie, zlikwidowali Arnego, co było dla mnie takim zaskoczeniem, że wciąż troszkę nie ogarniam kiedy to się stało. Właściwie cały serial składa się z takich momentów. Jest to tak frustrująco pasjonujące, że cały czas trzyma mnie mocno przy tym serialu. Aczkolwiek straty wciąż bolą.

Ale dlaczego Arne?

5. Hannibal
Przez Fullera i jego rozpiskę nie wiem czy już mam płakać czy jeszcze się wstrzymać. Odnosi się to właściwie do całego fandomu, który trwa w stuporze, zastanawiając się, czy możliwe jest przeżycie strzału w policzek. Tak, dobrze się domyślacie, tęsknię za Frederickiem Chilltonem. Nie wiem kiedy zaczęłam pałać do niego taką sympatią, bo stało się to jakoś między jednym a drugim odcinkiem. Pociesza mnie fakt, że nie tylko ja tak mam, bo reszta fandomu też nagle odkryła swoją miłość do tej postaci. Jak i kiedy? Tego nie wie nikt. Niemniej jednak, Chilltonie, wróć!

Chillton wiedział, więc musiał ponieść konsekwencje.

Tak to wygląda. Jeśli twórcy seriali będą kontynuować swoją zabawę prędzej czy później będę miała więcej postaci, za którymi tęsknię niż tych, których mi zostanie. Niepokoi mnie ta wizja, bo wiem, że ma spore szanse stać się prawdą... A może jednak nie?

Do następnego razu ;)