sobota, 31 stycznia 2015

Richard, are you OK?, czyli o Ryśkach zasiedlających popkulturę

Hej ;)

Przyznam szczerze i bez bicia - zamierzałam dziś napisać notkę o królach i wszelkiego rodzaju władcach, którzy zasiedlają przestrzeń serialową/filmową, ale nagle koncepcja uległa lekkiej modyfikacji. Kiedy okazało się, że jeden z aktorów nie pasuje do obranego kryterium, należało szybciutko przerobić je w taki sposób, żeby pasował. I tak oto jest!

Dzisiaj przed Wami, drodzy Czytelnicy, początek i lekki przedsmak niewielkiego cyklu, którego części raz na jakiś czas będą pojawiały się na blogu. Cykl ten będzie cyklem "alfabetycznym" polegać będzie na przedstawianiu spisu osób (realnych lub nie), których łączyć będzie - w ten czy inny sposób - kryterium alfabetyczne.

W tym wpisie poszłam nawet o krok dalej, ponieważ wszystkich poniższych panów łączy nie tylko litera ale całe imię!
1. Richard II
The Hollow Crown. Powód i główny winowajca wpisu, a więc i całego cyklu. Kiedy uświadomiłam sobie, że nie będę mogła zamieścić go w spisie, me subiektywne serce pękło. Dlatego zamiast wyszukiwać dalszych przedstawicieli monarszego gatunku, skupiłam się na Richardach.
Ten szczególny Richard jest królem angielskim, bohaterem sztuki Szekspira i postacią odgrywaną przez Bena Whishawa. Już same te trzy cechy czynią go wyjątkowym, a jeśli zagłębimy się mocniej w tę postać, znajdziemy jeszcze ciekawsze rzeczy. Richard jest osobą, która urodziła się do władzy, nic innego przez całe swoje życie nie robiła, jest święcie przekonana o swoim do władzy przeznaczeniu, a gdy nagle ktoś próbuje mu ją odebrać nie jest w stanie sobie z jej utratą poradzić. Taki podręcznikowy przykład monarchy, którego stopa nigdy na ziemi wśród ludu nie stanęła.
Już nawet nie trzeba wspominać o niesamowitej grze Bena Whishawa, który tworzy wizualną poezję samym ruchem ręki. Fascynuje mnie trochę ten aktor. I powiedzmy to sobie otwarcie: gdyby nie on, cały odcinek (film telewizyjny?) byłby nie do oglądania, bo byłby po prostu nudny.

 Na niektórych aktorów można by patrzeć w kółko. To jeden z nich.

2. Król Richard
Galavant. Powód wpisu, który z powodu Richarda II nie doszedł do skutku. No i mój* ostatni ulubieniec. Postać, która zdecydowanie, ale i z niezaprzeczalnym wdziękiem ukradła Galavantowi jego własny serial. W sumie trudno się dziwić, ponieważ król Richard jest zdecydowanie barwniejszą postacią, która chyba ma widzowi najwięcej do zaoferowania. A wszystko to jest zasługą grającego go Timothy'ego Omundsona, nad którym zachwycam się już chyba trzecią czy czwartą notkę. Świadczy to tylko o tym jak dobry jest to aktor, czego niestety nie była w stanie wykorzystać ekipa Supernatural. Zaprawdę - takie marnotrawstwo dobrych aktorów powinno być karalne.
No i, skoro mówimy tu o Galavancie, nie można zapomnieć o tym jak niesamowity głos ma król Richard. Chyba niczego nie słucha się tak dobrze jak piosenki o marzeniu o zabiciu Galavanta**.

Obowiązkiem każdego króla jest dbanie o nienaganny wygląd.

3. Richard Madden
Przechodzimy do osób, które podobno istnieją naprawdę. Aczkolwiek nie odbiegamy zbytnio od tematów okołomonarszych, ponieważ akurat ten Richard grał nie kogo innego tylko Robba Starka w Grze o tron, a jak wiadomo, doczekał się on tytułu Króla Północy.
Jeśli chodzi o samego aktora to - mówiąc szczerze - nie ma jeszcze jakiegoś wybitnego dorobku artystycznego, ale można mu to wybaczyć, bo przecież jest jeszcze młody i widać, że się stara. Czyli jeszcze wszystko przed nim. Od siebie jedynie dodam, że gdy nie ma zarostu okrutnie przypomina mi Matta Bomera, ale to tylko taka uwaga na marginesie.

Trzyma naręcze szczeniąt i wygląda poważnie***. Pure acting, proszę państwa.

4. Richard Armitage
Ostatnimi czasy ulubiony Richard internetów. Podejrzewam, że może mieć to związek z jego ostatnią rolą, a mianowicie Thorinem Dębową Tarczą, który zebrał sobie całkiem sporą grupkę fanek. No i dodatkowo jest też królem, więc ponownie pasuje do poprzedniego monarszego towarzystwa. Nie sądzę, żeby był to przypadek.
Richard gdy nie jest krasnoludzkim, szalonym królem jest też niezłym aktorem. Jakoś zawsze chętniej zabieram się do oglądania jakiegoś filmu/serialu, gdy wiem, że on będzie tam grał. We wspomnianym jakiś czas temu Shakespeare Re-Told gra Macduffa, która to rola chyba zapadła mi w pamięć na równi z tą McAvoya****. A w przyszłym sezonie Hannibala wcieli się w rolę Francisa Dolarhyde, której to roli już się nie mogę wręcz doczekać. No i, nie ukrywajmy, na Richarda Armitrage'a patrzy się z przyjemnością, więc zawsze jest to dodatkowy atut.

Jedno z moich ulubionych zdjęć z planu Hobbita :)

5. Richard Speight Jr
Aktor znany za sprawą internetów, a przede wszystkim platformy Tumblr, głównie z roli w Supernatural, gdzie grał archanioła Gabriela. Jest to jednocześnie postać, za którą między innymi fandom płacze najbardziej. Co więcej, Richard tak mocno zżył się z ekipą serialu (ale i z samym fandomem, którego jest (chyba?) aktywnym uczestnikiem), że nie opuszcza żadnego większego konwentu i nieustannie kręci się w pobliżu. Powoduje to, że fandom nie zapomina o nim, a co więcej - kocha go coraz mocniej.
Niestety nie wpływa to na jego popularność wśród twórców filmowych/telewizyjnych i, pomimo tego, że już w niejednej produkcji zagrał, za każdym razem są to raczej postaci drugoplanowe. Kto wie? Może kiedyś przyjdzie jeszcze jego wielki czas? A może wystarczy mu gorąca miłość strasznego fandomu Supernatural?

Dobre priorytety to podstawa.

I na koniec postać zasugerowana mi przez Wybiórczą, która także chciała mieć swój wkład do wpisu abecadłowego:

6. Richard z Klanu
Klan. Parafrazując wielkiego poetę: Polacy nie gęsi, swoich Ryśków mają. Chyba najbardziej rozpoznawalny Richard w polskiej popkulturze. Z imienia znają go wszyscy, nie wszyscy pamiętają, że nazywa się Lubicz, a jeszcze mniej ma w pamięci to, że aktor tak naprawdę nazywa się Piotr Cyrwus.
Z jednej strony to fascynujące jak jedna rola może przylgnąć do aktora na całe życie. Z drugiej jednak to nieco smutne i nieco przerażające, bo świadczy to o tym jak tak naprawdę działa popkultura i o tym, że jedna rola może zdefiniować spojrzenie fandomu.

Już nawet nie gra w Klanie, a do końca życia zostanie "Ryśkiem z Klanu"...

To by było na tyle. Mam nadzieję, że wpis przypadł Wam, drodzy Czytelnicy, do gustu, bo podobne od teraz będą się raz na jakiś czas pojawiały. A będą to notki bardzo niespodziewane, bo nawet ja nie wiem w jakiej kolejności ułożą się literki. Czas pokaże.

Do następnego razu ;)

_______________________________

* Z tego co się orientuję, nie tylko mój. Internety kochają króla Richarda.
** No... Może jeszcze Secret Mission by się kwalifikowała, ale to zrozumiałe, bo tam też śpiewa król.
*** Will Graham z pewnością by się z nim zaprzyjaźnił.
**** Tak właściwie to tam nie było złych ról.

piątek, 30 stycznia 2015

Nie ma czasu się rozpisywać

Hej ;)

Jako że nauka do sesji osiągnęła w moim mieszkaniu już taki poziom, że niemal można destylować z powietrza czystą wiedzę, która wyparowała z mózgownic, dziś będzie króciutko i szybciutko. Wiedza sama do głowy nie wskoczy, chociaż by mogła*.

Proponuję błyskawiczny skrót wydarzeń dnia dzisiejszego. Skrót będzie iście telegraficzny:

1. David Tennant jest zachwycony możliwością bycia częścią MCU...
... a przynajmniej tak twierdzi. Nawet jeśli przemawia przez niego tylko i wyłącznie wpajana wszystkim Brytyjczykom uprzejmość i mówi tak tylko dlatego, że jest po prostu miłym Szkotem, nie zmienia to faktu, że granie w jakieś produkcji Marvela stało się ostatnio niemal wymogiem towarzyskim wśród aktorskiej braci. Wiecie, kto nie gra w Marvelu, ten jakoś przestaje być rozpoznawany wśród szerokich rzesz fanów**. I nie zarabia też dużo pieniążków. Więc jakoś tak wychodzi, że lepiej żyć w zgodzie z marvelowskimi twórcami.
Ach, no i, panie Tennant, my jesteśmy zachwyceni bardziej.

Brytyjczyk villanem w MCU? Chyba już to kiedyś grali...

2. Do sieci wyciekł trailer 5 sezonu Gry o Tron
... więc, jak się łatwo domyślić, fandom troszkę oszalał. Już teraz toczą się dyskusje o tym, co znowu zostanie zmienione względem oryginalnej historii z książki, czy będzie jeszcze więcej nagości (trafiłam nawet na długą rozmowę-gdybanie czy już nadeszła pora na Sansę i czy ją także czeka parada bez ubrania) i czy Martin wyda w końcu kolejną część Pieśni Lodu i Ognia. Chyba mogę odpowiedzieć jedynie na ostatnie pytanie - raczej nieprędko.

Starkowie powinni zostać gatunkiem chronionym - tak niewielu ich zostało.

3. Wciąż nieznana jest przyszłość Galavanta
Wspominam tu o tym tylko dlatego, że moje subiektywne serce płakałoby rzewnymi łzami, gdyby okazało się, że jednak drugiego sezonu nie będzie. Moje tajemne źródła donoszą, że nie tylko moje serce zgłasza podobne uwagi swoim właścicielom.
Kasowanie serialu z taką obsadą to grzech!

Koniec tych ploteczek na dziś. Trzeba wracać do nauki, chociaż wcale nie ma się na to ochoty. Ech, ciężkie to życie...!

Do następnego razu ;)

_______________________________

* Taka z niej jest niewdzięczna bestia.
** Chociaż niektórym aktorom to nie grozi. Sytuacja na szczęście nie jest aż tak poważna.

czwartek, 29 stycznia 2015

Już sama nie wiem

Hej ;)

Chciałam napisać coś sensownego, ale popadłam w lekki stupor. Z czystej ciekawości zerknęłam na statystyki wejść na bloga, a także na wyszukiwane słowa kluczowe i dowiedziałam się, że ktoś trafił do mojego subiektywnego grajdołka przez zapytanie She Hulk softball. Nie wiem jakim cudem się temu komuś to udało, bo przecież nigdy o czymś takim nie pisałam. Co więcej, same internety milczą na ten temat. Najwyraźniej She Hulk nigdy nie grała w softball. Nie wiadomo czy się cieszyć z tego powodu czy może raczej dziękować bogom internetów.

W każdym razie raczej nic konstruktywnego dziś z mej klawiatury się nie urodzi, więc, żeby chociaż części poszukiwań stało się zadość, prezentuję unikalną grafikę, na której jest She Hulk, która uczestniczy nawet w pewnego rodzaju grze. Softball to nie jest, ale niestety nic lepszego nie mam do zaoferowania ze swej strony.

Nie dość, że gra to jeszcze bezczelnie wygrywa.

Z tym Was, drodzy Czytelnicy, zostawiam. Wyciąganie wniosków nie jest wymagane.

Do następnego razu ;)

środa, 28 stycznia 2015

System tłumaczenia

Hej ;)

Przyszłam się pożalić i ponarzekać. Mam ogromną potrzebę wyrażenia mojego niezadowolenia, a że właściwie współlokatorka nie ma już siły mnie słuchać postanowiłam pomarudzić nieco tutaj. W końcu papier i internety wszystko przyjmą*.

A wpis będzie poświęcony kwestii, która już raz doczekała się komentarza z mej strony, ale po prostu moje subiektywne serce nie jest w stanie milczeć, gdy jest ranione w ten sposób. Co mnie tak zabolało? Ponownie - kwestia tłumaczenia tytułów.

Tak mniej więcej wyglądała moja reakcja, na znalezione rewelacje.

Jakiś czas temu przeczytałam książkę Toma R. Smitha Ofiara 44. Spodobała mi się, bo była napisana w inteligentny sposób, dotykała takich problemów jak Wielki Głód na Ukrainie, stalinizm w Związku Radzieckim i podejście do kwestii zbrodni w ZSRR. Jak się można domyślić, pochłonęłam ją łapczywie i praktycznie w jednym momencie, wpisując ją w poczet ulubionych dzieł, z jakimi dane było mi się zapoznać. Potem jednak zdarzyło się życie poza internetami i światem z papieru, więc - mając gdzieś zachomikowane z tyłu głowy wspomnienia z lektury - oddałam książkę do biblioteki i zajęłam się bieżącymi sprawami.

Jakieś pół roku temu dowiedziałam się, że na podstawie utworu pana Smitha powstaje film i to film zapowiadający się nie byle jak. Wszelkie materiały z planu wyglądały obiecująco, w głównych rolach zostali obsadzeni Garry Oldman i Tom Hardy, więc czego można chcieć więcej? Książka była dobra, więc i film powinien się udać (proszę, proszę, proszę...).

Nawet plakat wygląda fajnie.

Ale za to dziś doznałam szoku. Okazało się, że film, który w oryginale (podobnie jak książka) nazywa się Child 44 będzie wyświetlany w Polsce. "Co w tym złego?" ktoś mógłby zapytać. Zupełnie nic! - chciałoby się odpowiedzieć, gdyby nie jeden szkopuł. A mianowicie - produkcja dostała u nas tytuł System. Bardzo mi się to nie spodobało, ponieważ wyraźnie pokazuje, że tłumacz, który kryje się za takim przekładem najwyraźniej albo a) zupełnie nie ma pojęcia o czym film będzie opowiadać (i nie - nie będzie to analiza ustroju ZSRR ani człowieka uwikłanego w system), bo przeczytał tylko "streszczenie z tyłu okładki" albo b) nie podjął nawet trudu sprawdzenia czy książka, której film ma być adaptacją została przetłumaczona na język polski.

A tu z kolei prezentuję moje odczucia w stosunku do "pomysłowego" tłumacza.

Nie tak to powinno wyglądać. Dlaczego, skoro już został wymyślony dobry przekład tytułu Child 44, nie można było przy nim zostać? Mi, tak przykładowo, cały czas tłucze się i wbija do głowy, że jak dostaje się do przetłumaczenia tytuł jakiejś książki/publikacji/czegokolwiek (niepotrzebne skreślić) to pierwszą rzeczą jaką należy zrobić jest sprawdzenie czy nie został już wcześniej przełożony. Może w branży dystrybutorskiej wiąże się to z utratą wypłaty?

A może tłumacz poradził się dobrego wujaszka Gugla, który podpowiedział mu tak samo kosmicznie jak w powyższym przykładzie?

Nie wiem dlaczego tak się dzieje w naszym radosnym, nadwiślańskim kraju. Chętnie dowiedziałabym się skąd wśród naszych tłumaczy ten pęd do wykazywania jak największej oryginalności. Bo musi się za tym kryć jakaś grubsza afera. A dopóki nie dowiem się jaka, nie pozostaje mi nic innego jak tylko marudzić i pić dużo zielonej herbaty na obniżenie ciśnienia.

Do następnego razu ;)

_____________________________________

* Aczkolwiek internety potem mogą jeszcze same odpowiedzieć i skomentować i dopiero wtedy zaczyna się zabawa.

wtorek, 27 stycznia 2015

Blog umarł... a jednak żyje!

Hej ;)

Tak, dobrze się Wam wydaje, drodzy Czytelnicy, blog żyje. Nie musicie przecierać oczu.

Pewnie zastanawiacie się dlaczego wszelkie oznaki życia zniknęły, jakby stało się im coś strasznego. Może posłużę się obrazkiem pomocniczym:

To tak w skrócie (obrazek stąd)

A tak już poważniejąc nieco, wpisy nie pojawiały się z tego prozaicznego powodu, że zwyczajnie nie miałam kiedy ich pisać. Tak, nie wiem kiedy, ale dopadło mnie życie poza internetami, co w sumie wcale mi się nie podobało. Dlatego wracam do mojego cieplutkiego kącika internetów, specjalnie po to by dzielić się z Wami tym, co wpadło mi w moje subiektywne ręce.

A teraz, żeby już nie przedłużać, proponuję krótką przebieżkę po popkulturowych nowinkach, które pojawiły się, gdy nie było wpisów. A także dorzucę garsteczkę całkiem subiektywnych uwag od siebie (niekoniecznie związanych z najnowszymi wydarzeniami).

1. Tak ładnie grali
Mozart in the Jungle. Nigdy nie spodziewałabym się, że zapałam tak gorącą miłością do serialu, który reklamował się hasłem Sex, drugs and classical music. Co więcej, serial obietnicy dotrzymał, ale nie w taki sposób w jaki wszyscy się spodziewali. Tyle niespodziewajek. W każdym razie, twórcom udało się coś, czego brakuje obecnie wielu produkcjom - opowiedzieli niezwyczajną i dzięki temu interesującą historię, w której brały udział postaci, które naprawdę dało się lubić. Wszystkie*, co jest warte podkreślenia.
Wiecie czego jeszcze bym się nie spodziewała? Że tak dobry serial może być produkcji Amazona. Najwidoczniej wkraczamy w nową erę, kiedy to nawet sklep internetowy może stworzyć serial... Ale w sumie czemu nie?

Rosyjska ruletka na epoki muzyczne? Jak najbardziej!

2. Tak ładnie śpiewali
Galavant. Jest to chyba najgłupszy serial jaki było mi dane zobaczyć od bardzo dawna. Co jednak wcale nie znaczy, że nie jestem nim zachwycona. Produkcja od samego początku nie traktuje się poważnie i bardzo dobrze, bo komedia-musical o (pseudo)średniowiecznym rycerzu, który wyrusza na ratunek swojej ukochanej (A fairytale cliche! jak stwierdza już na samym początku jedna z postaci) musi być głupawe. Ale za to jak cudowne! Chyba największym zaskoczeniem dla mnie był Timothy Omundson, którego znałam wcześniej tylko z Supernatural**. Jego rola króla Ryszarda jest moją ulubioną z całej produkcji i pokazuje jak wielki potencjał ma ten aktor. Serio, kto nie kocha króla ten trąba!
Za to najmocniejszą stroną serialu zdecydowanie są piosenki, które są tak absurdalnie wpadające w ucho, że potem nuci się je cały następny dzień. I następny. I jeszcze jeden...

Śpiewam tę piosenkę właściwie do teraz.

(2,5. Gotham cały czas jest cudowne. Więcej Gotham!)

3. Trochę historii
The Knick.Wszystkiemu winne Złote Globy, przez które właściwie trafiłam na ten serial i... przepadłam. Ta produkcja mnie fascynuje. Nie wiem dokładnie dlaczego - może to Clive Owen i jego kreacja genialnego, ale w sumie niepozbawionego wad i problemów chirurga? Może to wszystkie inne postaci, które - każda z osobna - niosą ze sobą dobrze napisane historie? A może to ta atmosfera początku XX wieku? Nie wiem. W każdym razie z odcinka na odcinek coraz bardziej wsiąkałam i teraz muszę czekać do nieokreślonej daty na premierę drugiego sezonu. Źle mi z tym.

A może cały czas brakuje mi dobrego historycznego serialu?***

4. Marvel znowu atakuje
A.K.A. Jessica Jones. Na samym początku zaznaczyć trzeba, że serial ten jeszcze nie powstał, ale już wywołuje zamieszanie. Nie zamierzałam go oglądać. Trwałam w mocnym postanowieniu nie pchania się ślepo i wiernie w każdą marvelowską produkcję, chociaż z doświadczenia wiem, że jest to niezwykle trudne. Niestety w tym przypadku przegrałam jeszcze zanim serial trafił na ekrany, bo okazuje się, że głównego przeciwnika głównej bohaterki będzie grał David Tennant. Niestety ten fakt niejako zmusza mnie do poświęcenia temu serialowi mojej uwagi na przynajmniej trzy odcinki.

Wychodzi na to, że Tennant w końcu doczekał się swojego psychopaty.

5. Zapowiedzi, zapowiedzi...
Fantastic Four. Całkiem niedawno pojawił się pierwszy oficjalny trailer tego filmu. Przyznam się, że jestem nieco zaniepokojona. Najwyraźniej twórcy, nauczeni pierwszymi dwoma filmami o czwórce niesamowitych bohaterów (aczkolwiek ten będzie rebootem serii), uznali, że poprzednim zabrakło chyba powagi. A przynajmniej mi się tak wydaje, bo patrząc na trailer, od razu nasunęły mi się nieprzyjemne skojarzenia z prawdziwymi filmami pana Nolana. Jeśli moje obawy się sprawdzą będzie to oznaczało, że nad serią ewidentnie ciąży jakaś klątwa, bo będzie to już trzeci film, który nie wyjdzie. Chociaż po cichu mam nadzieję, że jednak się mylę. Miło jest się mylić w takich kwestiach.

Błagam, niech to nie będzie prawdziwy, poważny film fantastyczny...

Tyle się działo, a nawet nieco więcej, ale chyba już nie ma sensu dłużej Was zamęczać natłokiem informacji, drodzy Czytelnicy. Blog wraca do swojego normalnego funkcjonowania, więc pewnie jeszcze niejedno się na nim pojawi. Zwłaszcza, że sesja się zbliża wielkimi krokami...

Do następnego razu ;)

_________________________________________________

* No, prawie wszystkie. Ana Maria była koszmarna i do teraz zastanawiam się co widział w niej Rodrigo.
** Grał Kaina i jakoś niezbyt poruszył tam moje skamieniałe serce.
*** To może być to. Wolf Hall z byle powodu mnie nie zainteresowało.

czwartek, 8 stycznia 2015

Cwani roześmiani

Hej ;)

Czasami nadchodzi taki czas, że człowiek nie ma ani ochoty ani tym bardziej siły na patrzenie na kolejnych smutnych/zdesperowanych/zastraszonych (niepotrzebne skreślić) ludzi, ponieważ sam ma na głowie tyle problemów, że jeśli zobaczyłby chociaż jeszcze jeden, prawdopodobnie oszalałby. Sięga się wtedy po jakieś lekkie produkcje, które starają się przekonać widza, że świat nie jest jednak szarobury.

Do takich "pocieszaczy" zaliczyć można filmy/seriale komediowe, sci-fi lub na podstawie komiksów, chociaż co do tych ostatnich to trzeba pamiętać żeby trzymać się z daleka od ostatnich produkcji DC, ponieważ patrząc na zapadanego Batmana i poważnego Supermana można tylko dostać depresji.

W każdym razie ja osobiście w takie nieszczęśliwe dni lubię sięgnąć po jakąś komedię (mniej więcej) kryminalną. Jest to sposób na pewną, lekką rozrywkę, która pozwala na chwilowe oderwanie się problemów dnia codziennego. Poniżej subiektywny spis pięciu pozycji, które ogląda się najprzyjemniej i gwarantują czas wolny od zmartwień.

Ocean's (zwłaszcza Twelve)
Jest to wprawdzie cała trylogia, ale uważam, że najfajniejszą częścią jest część środkowa. Filmy opowiadają o grupie złodziei, których łączy osoba lidera - Danny'ego Oceana a także cel, czyli skok na jedno z najbogatszych kasyn w Las Vegas. Nie brzmi to jakoś wybitnie, ale oglądanie przygotowań do napadu oraz samego napadu zawsze sprawiało mi wiele przyjemności. Jest to przeprowadzone w sposób inteligentny i dowcipny, a przede wszystkim nie ordynarny, co zawsze raziło (i razi wciąż) mnie we wszelakich komediach. No i akurat na Ocean's Twelve zabrała mnie do kina moja Mama, co zawsze miło wspominam, ale to już moja subiektywna uwaga.

Nie można też zapominać o całej gamie dobrych aktorów, którzy się w tych filmach znaleźli.

Flypaper
Moje ostatnie odkrycie, które udowodniło mi, że Patrick Dempsey umie grać nie tylko doktora Sexy genialnego chirurga, ale i nieco niestabilnego psychicznie człowieka wrzuconego w sam środek sytuacji, która z minuty na minutę coraz bardziej go pochłania. A sytuacja ta wygląda tak, że na jeden bank w tym samym momencie napadają dwie ekipy złodziei. Są strzelaniny, jest obowiązkowe branie zakładników, jest cudowny akcent Matta Ryana i jest nieco karykaturalne przedstawienie tego, co się o złodziejach i przestępcach różnego pokroju myśli. A także, co niesamowicie mnie zaskoczyło, jest Patrick Dempsey, który wywarł na mnie ogromne wrażenie. Generalnie byłam bardzo pozytywnie zaskoczona tym filmem - nie spodziewałam się po nim tego, czego od niego dostałam.

Zgadnijcie dlaczego obejrzałam ten film (ha, ha...).

Now You See Me
Gdy włączałam ten film, oczekiwałam czegoś na kształt Iluzjonisty lub Prestiżu. Dostałam film o magikach-złodziejach, których głównym celem jest przywrócenie światu nieco magii. I, mówiąc szczerze, byłam zachwycona. Najwyraźniej, przy przewidywaniu tego, co będzie w tym filmie, dałam się złapać na główną zasadę, na której się on opierał - Im bliżej się przyglądasz, tym mniej widzisz. Ponieważ Now You See Me bardzo mnie zaskoczył, ale było to zaskoczenie niezwykle pozytywne. Aczkolwiek nieco boję się, że zapowiedziana bardzo wyraźnie w końcówce druga część może nie sprostać pokładanych w niej nadziei. Ale zawsze przecież mogę się mylić. Myliłam się za pierwszym razem, więc czemu nie teraz?

Było magicznie.

Closer to the Moon
Kolejny film-zaskoczenie. I to zaskoczenie niesamowicie pozytywne. Nigdy bym się nie spodziewała, że film o gangu rumuńskich Żydów, którzy napadają na bank, a gdy zostają złapani, w ramach kary nagrywają propagandowy film o własnym napadzie tak bardzo mi się spodoba. Przede wszystkim oglądało się go niezwykle lekko i przyjemnie, nawet pomimo, że był "oparty na prawdziwej historii", co raczej nie kojarzy się z filmami komediowymi. Temu się udało. Co więcej, twórcy byli na tyle sprytni, że pod rozrywkową otoczką udało im się przemycić satyrę ustroju i propagandy komunistycznej. Jednak zrobili to na tyle umiejętnie, że nie staje się to obciążeniem dla filmu, a jedynie kolejnym atutem.

No i ta obsada...

Leverage
Dobra, trochę naciągam w tym przypadku, ponieważ Leverage jest serialem a nie filmem. Niemniej jednak opiera się na tych samych zasadach co wszystkie pozostałe pozycje w tym wpisie - jest grupa złodziei, która okrada lub w inny sposób kantuje innych przestępców. Jest to nieco naiwna, ale bardzo radosna komedyjka, która niczego (przede wszystkim siebie samej) nie traktuje poważnie. Robi to jednak na tyle uroczo, że jest się w stanie jej wiele wybaczyć. No i - co ważne - przedstawia ładnie zamkniętą historię, więc nawet pomimo tego, że już nie wyjdzie (prawdopodobnie) więcej odcinków, widz nie odczuwa niedosytu lub nie jest zły o to, że jakieś wątki nie zostały wyjaśnione. Przyjemnie się ten serial ogląda do obiadu.
Jest to radosna grupa bohaterów, których da się lubić.
Także, jakbyście kiedyś, moi drodzy Czytelnicy, mieli gorszy dzień i chcieli obejrzeć coś na odstresowanie, powyższa lista proponuje Wam kilka pozycji, które mogą poprawić Wam humor. Mi poprawiają za każdym razem, gdy do nich wracam. A już sam fakt, że mam ochotę obejrzeć je jeszcze raz świadczy o tym, że nie są to znowu tak zupełnie najgorsze filmy.

Do następnego razu ;)

środa, 7 stycznia 2015

O powrotach nawet po krótkiej przerwie

Hej ;)

Przerwa w emisji jest rzeczą straszną. Już nawet nie wspominam o takich upiorach, które przytrafiają się co sezon Sherlockowi - nie popadajmy w przesadę. Mam tu na myśli nieco krótsze przerwy, które trwają na tyle długo, że widz na chwilę zapomina o tym, że oglądał jakiś serial, by nagle wybuchnąć mu w twarz. W przypadku niektórych produkcji, które dorobiły się aktywnego fandomu, podekscytowanie zbliżającą się premierą nowego odcinka narasta stopniowo, więc czasami trudno jest ten wyjątkowy dzień przeoczyć.

Dzisiaj jednak przekonałam się na własnym przykładzie, że czasami, w natłoku innych spraw, można zapomnieć o tym, że na daną produkcję się czeka. Zapomniałam o tym, że - najprościej rzecz ujmując - tęsknię za bohaterami i ich problemami, które pozwalają mi na chwilę zapomnieć o moich własnych. Jak to się mogło stać? Czyżby to oznaczało, że jednak - wbrew wszelkiej logice - posiadam jeszcze jakieś życie poza internetami?

Serialem, który uświadomił mi tę intrygująco fascynującą sprawę było Gotham. Obejrzałam dziś odcinek po prawie miesięcznej przerwie i nagle zdałam sobie sprawę, że brakowało mi Jima Gordona i Harveya Bullocka. Psychopatycznego Oswalda Cobblepota też mi brakowało. I nawet Selina Kyle nie była aż tak irytująca jak zazwyczaj. Już dawno żaden odcinek nie sprawił mi takiej radości. Strach pomyśleć co będzie się działo jak na anteny wróci Constantine lub Vikings. Nie wspominając już nawet o Sherlocku.

Mniej więcej tak się ucieszyłam.

Myślałam, że podobne odczucia wzbudzi we mnie nowy odcinek Sleepy Hollow, ale chyba czegoś jednak zabrakło. Nie wiem do końca czemu nie mogłam tak bardzo cieszyć z nowych perypetii Ichaboda, Abbie i spółki. Podejrzewam, że winę ponosi tu Kathrina, która ma chyba jakąś niezdrową misję zbawiania świata. Zastanawiam się dlaczego Ichabod jej zwyczajnie nie zostawi. Generalnie cały odcinek nieco mnie zawiódł, ponieważ twórcy chyba zamierzają udowodnić nam, że tak na prawdę kręcą teraz poważny serial. Wiecie, taki o demonach, czarownicach, apokalipsie i aniołach*... Niestety nie może się to udać, więc niech produkcja wróci do swojego poprzedniego kształtu.

Przynajmniej Crane wciąż wygląda pięknie i dostojnie, nawet jak celuje do kogoś z broni.

Dość już marudzenia. Nie można być ponurym, gdy Gotham zaliczyło dobry odcinek, a Marvel wypuścił w końcu trailer Ant-Mana. Tyle radości i dobra na świecie! Dlatego zostawiam Was już i idę dalej wegetować w moim kawałku internetów. Kto wie? Może następny dzień przyniesie kolejne powody do radości?

Do następnego razu ;)

___________________________________

* Co do anioła - Sleepy Hollow udało się przebić Supernatural. Orion jest równie irytujący jak Metatron, co wcale mi się nie podoba.

wtorek, 6 stycznia 2015

Internety oszalały

Hej ;)

Internety oszalały. Gdziekolwiek by nie spojrzeć, praktycznie z każdej strony napływa właściwie jedna i ta sama informacja: rozpoczęto prace nad świątecznym odcinkiem Sherlocka!

Wiecie, jest sam początek stycznia a odcinek ma zaplanowaną premierę na koniec grudnia. Ostatni raz nowe odcinki Sherlocka, tak gwoli przypomnienia, pojawiły się dwa lata temu. Więc w sumie nie dziwne, że fandom dostaje białej gorączki. Widziałam już kilkanaście (-dziesiąt?) postów zachwycających się kilkoma zdjęciami z planu. A także wpis osoby, która od ósmej rano czatuje przy planie i wypatruje Andrew Scotta (który jak dotąd podobno się nie pojawił, icoteras?). Tak to jest jak utrzymuje się fandom w stanie permanentnego głodu*.

Tak to wygląda... w duuużym uproszczeniu.

Generalnie, jakiś czas temu pojawiły się słuchy, że BBC zamierza w przyszłości oprzeć swoją politykę emisji seriali właśnie o format Sherlocka. Polegać miałoby to na produkowaniu kolejnych sezonów co dwa lata, naprzemiennie z innymi. Przykładowo w jednym roku dostalibyśmy kilka odcinków Sherlocka, w następnym The Musketeers, w kolejnym ponownie Sherlocka i tak w kółko. Mając w pamięci to, co dzieje się właśnie z Sherlockiem, lub co miało miejsce w przypadku Doctora Who, który zniknął z anteny na prawie dwadzieścia lat, wcale nie byłabym taka zaskoczona, gdyby nagle okazało się to prawdą.

Przeraża mnie to.

Oczywiście jest to na razie jedynie w sferze planów, więc może nigdy jednak nie dojdzie do skutku. Miejmy taką nadzieję. Aż strach pomyśleć co by się działo, gdyby inne fandomy też musiały przechodzić przez to szaleństwo, przez które przechodzi właśnie fandom Sherlocka...

Do następnego razu ;)

_________________________________

* Aczkolwiek, gdyby to był fandom Hannibala, zacząłby w tej sytuacji zjadać inne fandomy.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Człowiek za krawędzią

Hej ;)

Moje oglądanie filmów można uznać za bardzo nieprofesjonalne. Głównym kryterium, jakim kieruje się przy wyborze kolejnych produkcji są przede wszystkim grający tam aktorzy. Niepokojąco często w odpowiedzi na proste pytanie "A obejrzałaś ten film bo...?" pada jeszcze prostsza odpowiedź "Bo Matt Ryan/Lee Pace/David Tennant/jakiekolwiek inne nazwisko, które obecnie jest na topie." Z resztą pisałam już o tym niejednokrotnie, więc chyba powtarzanie się jest nieco bezcelowe. Dlaczego jednak znowu o tym wspominam? Albowiem ostatnio nazwiskiem, które zachęcało mnie do sięgania po kolejne tytuły było nazwisko McAvoy.

Nie mogę powiedzieć, żebym w jakikolwiek sposób ucierpiała przez to małe zakręcenie. James McAvoy jest niesamowitym aktorem, który nawet, gdy gra w bardzo przeciętnym filmie, jest w stanie uratować swój charakter. Taki to zdolny Szkot jest. Jednak w czasie moich seansów, rzuciła mi się w oczy jedna interesująca rzecz. McAvoy jest chyba stworzony do grania postaci zniszczonych. Serio. Już dawno nie spotkałam się z tak dobrą kreacją bohatera, który jest właściwie o krok od załamania.
 
To zdjęcie wprawdzie nie ma praktycznie nic wspólnego z tematem, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby go nie zamieścić.
 
Gdyby jeszcze był to odosobniony przypadek. Ale nie, najwyraźniej twórcy filmowi uznali, że skoro raz się udało to i jeszcze kilka się uda. Co najbardziej fascynujące, McAvoy staje na wysokości zadania, nigdy nie grając w ten sam sposób. W miniserialu Shakespeare Re-Told przedstawiającym nieco uwspółcześnione sztuki Szekspira (kto by się spodziewał, prawda?) gra Joego Macbetha. Oryginalnej postaci chyba nie trzeba przedstawiać. Dodam tylko, że akurat w tym przypadku cała akcja dzieje się nie w królestwie, a w prestiżowej restauracji, jednak ogólny schemat pozostał ten sam. Widzimy Macbetha, który od momentu zabójstwa Duncana, coraz szybciej zmierza w kierunku cieniutkiej linii, która dzieli "normalność" od szaleństwa. Widziałam już wielu Macbethów*, ale to właśnie ten w wykonaniu McAvoy'a najlepiej pokazuje jak bardzo człowieka mogą zniszczyć demony uwalniane przez jego własne sumienie.

Nic jeszcze nie widać...

W przypadku Wanted mamy nieco inną sytuację. Tutaj bohater z dnia na dzień zbliża się do załamania nerwowego, ale niestety nie jest to ten typ filmu, który podejmuje się głębszej analizy problemu. A szkoda, ponieważ twórcy nie mogliby chyba lepiej trafić z wyborem aktora. Pomimo, że rola McAvoya sprowadza się głównie do bycia szlachetnym zabójcą skrytobójcą, aktor i tak jest w stanie oddać to, co dzieje się w głowie każdego człowieka, który nie marzy o niczym innym niż o przełamaniu codziennej, doprowadzającej do szału rutyny. Nawet jeśli byłoby to równoznaczne ze znokautowaniem współpracownika za pomocą klawiatury.

Czasami i mi się marzy żeby kogoś poczęstować w ten sposób klawiaturą.

Wczoraj za to obejrzałam film Trance** (zgadnijcie dla kogo, ha ha...). Nie dość, że produkcja pozostawiła mnie w złym stanie do spania***, to w dodatku jeszcze mocniej utwierdziła mnie w przekonaniu, że gdybym kiedyś jakimś cudem kręciła film o mrocznych rzeczach czających się w ludzkim umyśle, natychmiast powinnam dzwonić do McAvoya. Do teraz właściwie nie mogę zrozumieć jakim cudem ten aktor był w stanie przekonać mnie, że jest zwyczajnym, nieszkodliwym pracownikiem biura aukcyjnego, by na końcu niemal w twarz wykrzyczeć mi, że nie mogłam się bardziej mylić. (Dobrze się Wam wydaje - jestem zachwycona tym filmem.) Może to ten szkocki akcent.

Uwaga - film ma jedną przerażającą scenę, w której McAvoy traci kilka paznokci. Brrr...

I na koniec produkcja, przez którą wciąż właściwie trwam w stuporze, a obejrzałam ją już kilka miesięcy temu. Proszę państwa, Filth. Film, który jest cudownym studium ludzkiego rozkładu i rozpadu. Jest brutalnie, bezpardonowo i - zgodnie z obietnicą zawartą w tytule - brudno. A w tym wszystkim McAvoy, który z minuty na minutę coraz bardziej pęka, ze sceny na scenę coraz szybciej zbliża się do granicy, zza której już się nie wraca. Człowiek z fascynacją patrzy na szaleńczy upadek bohatera, cały czas zastanawiając się jakim cudem osoba o wyglądzie Jamesa McAvoy'a może tak mocno się pogrążać w najciemniejszych cechach, jakie jest w stanie znaleźć w sobie ludzkość. Taki to dobry film i aktor jest. Aczkolwiek nie wiem czy na razie byłabym w stanie obejrzeć tę produkcję jeszcze raz.

Jest źle, jest brudno, a w powietrzu wisi wizja czyhającej ruiny.

I muszę powiedzieć szczerze, że bardzo cieszę się, że w końcu znalazł się aktor, który jest w stanie zagrać człowieka nad a nawet już poza krawędzią. Bo widzieliśmy już wiele postaci szczęśliwych. Postaci smutnych nawet więcej. A przecież po ziemi chadzają też ludzie, których fasada pęka. I o nich rzadko kiedy umie się dobrze opowiedzieć.

Do następnego razu ;)

P.S.
Wpis ten jest przejawem - jak kilka poprzednich - dzikiego fangirla wypuszczonego z klatki i szalejącego za klawiaturą. Czasami trzeba go wypuszczać, bo inaczej i mu fasada popęka i dopiero wtedy zaczną się dziać rzeczy straszne.

__________________________________

* Ale i jeszcze wielu przede mną, co jakoś dziwnie mnie cieszy.
** I właśnie dlatego notka musiała poczekać do dzisiaj.
*** Notatka do siebie: Nie oglądać na dobranoc filmów grających z percepcją widza.

niedziela, 4 stycznia 2015

O tym co jutro

Hej ;)

Mam ogromny problem z niedzielą. Jest to dzień wolny, leniwy i właściwie nic się nie dzieje. Ale z drugiej strony niedziela to dzień... wolny, leniwy i rzadko kiedy coś się dzieje. Tak było i dzisiaj.

Dzień bezpieczny, wypełniony niczym.

Dlatego właśnie dziś nie będzie notki, a jedynie wpis-zapowiedź. Ale, żeby nie było tak oczywiście, trailer notki będzie składał się z jednego zdjęcia. Uwaga, zdjęcie-podpowiedź:

Ładny Szkot. A pewnie spodziewaliście się ładnego Toma.

Proszę, teraz macie mniej więcej dobę aby domyślić się o czym będę pisać jutro. Takie ćwiczenie umysłowe.

Do następnego razu ;)

sobota, 3 stycznia 2015

Wpis błyskawiczny

Hej ;)

Dzisiaj będzie krótko. Króciutko - obiecuję. Dziś proponuję Wam wpis błyskawiczny składający się z trzech rzeczy. Jedna będzie irytująca, jedna interesująca, a jedna zupełnie nie w temacie. Takiej formy wpisu jeszcze nie było, a zawsze warto próbować czegoś nowego.

Rzecz irytująca
Nie ma sensu się rozpisywać tylko dlatego, że człowieka coś denerwuje lub męczy, bo im mocniej w dany temat wchodzi tym bardziej staje się zirytowany, co jest właściwie bez sensu. A poza tym czeka na mnie seans filmu Flypaper, więc szkoda mi czasu na rzeczy denerwujące. Otóż, moi drodzy, przeczytałam dziś pewną plotkę na temat teoretycznego Iron Mana 4*, w której twierdzono, że Tony Stark (a co za tym idzie Robert Downey Jr.) zostanie zastąpiony pewnym chłopięciem, które pojawiło się w Iron Manie 3. Plotka nie wzbudziłaby we mnie aż takich emocji, gdyby nie nieszczęśliwa decyzja, że przeczytam zamieszczone pod plotką komentarze... Nie byłam świadoma, że zupełnie niepotwierdzona informacja może wywołać taką burzę, kłótnię i - gdybyśmy byli poza internetami - rzucanie krzesłami. Rozumiem, że całe MCU to wielki, wywołujący ogromne emocje biznes... ale takiego zamętu wokół jednej plotki, która prawdopodobnie ma się nijak do rzeczywistości nie jestem w stanie pojąć moim niewielkim rozumem. Ale może to ta sama sytuacja jak w przypadku prawdziwego fangirlizmu, którego też nie rozumiem, bo najwidoczniej jestem już na niego za stara.

Tony też już ma chyba dosyć.

Rzecz interesująca
Jakiś czas temu znalazłam w internetach bułgarski portal z recenzjami największych hitów kinowych ostatniego czasu. Spodobało mi się tam, ponieważ było tam dosyć rzetelnie, a jednocześnie nieco szyderczo, a przecież każdy lubi się śmiać. A dziś trafiłam tam na recenzję Bitwy Pięciu Armii. I pomijając przecudne znaleziska ze strefy lingwistycznej**, dowiedziałam się stamtąd niesamowicie interesującej rzeczy. Wiecie, drodzy Czytelnicy, dlaczego Thranduilowi tak bardzo zależało na diamentach i kolii, które znajdowały się w skarbcu pod Samotną Górą? Autor recenzji twierdzi, że nasz ulubiony party king król elfów zwyczajnie chciał się przekonać czy może wyglądać jeszcze lepiej. Nie wiem dlaczego, ale na bardzo głębokim poziomie to wytłumaczenie do mnie przemawia.

Nie można być chyba piękniejszym królem elfów.

Rzecz zupełnie nie w temacie
Jestem bardzo ciekawa jak twórcy serialu The Musketeers zamierzają poradzić sobie z faktem, że kardynał Richelieu wziął i odleciał im w TARDIS. Jak na razie obejrzałam pierwszy odcinek drugiego sezonu i... zapowiada się ciekawie. A poza tym coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że w Wielkiej Brytanii każdy aktor gra wszędzie, chyba że uda mu się uciec do h'Ameryki i zostać czarnym charakterem. Kogo jak kogo, ale pana Herbatki na dworze Ludwika XIII to bym się nigdy nie spodziewała.

Zgadnijcie jak bardzo zaskoczona byłam, gdy nagle Peter Jackson zaczął przekonywać mnie, że król Francji tak naprawdę jest tylko byle urzędnikiem w Esgaroth?

Miało być krótko, więc krótko będzie. Więcej rzeczy się w tej notce nie pojawi. Ale za jutrzejszy wpis już nie ręczę, bo nawet ja nie wiem co w nim będzie. Nie wybiegam myślą tak daleko w przyszłość.

Do następnego razu ;)


__________________________________________

* Powstanie którego nawet mi zdarzyło się skomentować.
** O Kilim nie pomyślę chyba już nigdy inaczej niż "seksi krasnolud(ek)"...

piątek, 2 stycznia 2015

Oficjalna strona fandomów

Hej ;)

Och, jakże się dziś zirytowałam! Zazgrzytały me zęby, ciśnienie mi skoczyło i pięści się zacisnęły. A wszystko za sprawą BBC One, a właściwie jego fanpage.

Nigdy bym się nie spodziewała, że przyczyną mojej irytacji może stać się jeden, z pozoru niewinny obrazek. Wzmiankowany wygląda tak:


Osoba, która odpowiada za jego udostępnienie pewnie myślała, że będzie niesamowicie śmieszna, bo wiecie, nowy rok a w nim nowy odcinek (jeden!), hi hi, tacy jesteśmy zabawni, mryg mryg, Widzu, hue hue... Tyle że nie bardzo. W momencie, gdy uświadomiłam sobie na co patrzę, moje subiektywne serce zapłakało. Bo przypomniałam sobie, że w grudniu - po dwóch latach oczekiwania - dostanę jeden (!) odcinek, rzucony fanom chyba tylko po to by mieli siłę przetrwać następny rok, gdy to w końcu, również w grudniu, dostaną następny sezon (gwoli przypomnienia: w ilości trzech odcinków). Wobec powyższego przezabawne zdjęcie nagle przestaje być takie śmieszne a staje się okrutne. Ktoś dalej ma ochotę się śmiać?

No właśnie...?

Jednakże, pomimo tej nieszczęsnej wpadki, osoba odpowiedzialna za fandomowe działania BBC One robi świetną robotę. Niestety trzeba przy tym nieco uważać, bo jeśli nie widziało się jakiegoś odcinka serialu, za który odpowiada ta stacja, można oberwać spoilerem. Na fanpage'u już w trakcie emisji pojawiają się obrazki, cytaty i filmiki, które mogą dostarczyć fanom wiele radości. Proceder ten jednak jest jeszcze dość nowy i świeży w tej okolicy, ponieważ trwa nie dłużej niż pół roku. Niemniej jednak fanpage działa prężnie i osoba, która się za tym kryje ewidentnie ma z tego dużo radości i zabawy. W sumie się nie dziwię - sama mogłabym mieć taką pracę.

Jak to niewiele potrzeba...

O krok dalej poszli twórcy Hannibala, którzy oprócz stron, fanpage'ów i oficjalnego hasła Wikipedii, założyli swojemu serialowi oficjalnego Tumblra. Serio - ten tumblr to skarb. Jest to niewyczerpane źródło wszelakich gifów, zdjęć i czasami niewyobrażalnie głupich postów - czyli tego, co fandom kocha najbardziej. Widać, że nie zajmuje się tym ktoś, kto musi, a porządna grupa fanów, którzy sami świetnie się bawią przy przegrzebywaniu internetów. Przyznam się bez bicia, że wchodzę na tego tumblra za każdym razem gdy mam gorszy humor. To, co jestem tam w stanie znaleźć jest dziesięć razy lepszym rozweselaczem niż jakiekolwiek tabletki czy inne wspomagacze.

Takie posty to prawdziwe perły.

Niektórym fandomom jednak wcale nie trzeba takich atrakcji - one radzą sobie same. Niech za przykład posłuży tu niezastąpione Supernatural, które dorobiło się takiej grupy fanów, która żyje sobie własnym życiem i jej zachęcać właściwie do niczego nie trzeba. Oczywiście aktorzy są świadomi istnienia tego stwora, a czasami nawet usiłują nawiązać z nim współpracę, ale jak pokazują niektóre przykłady (khem... mishapocalypse... khem) nie zawsze wychodzi im i pozostałym częściom internetów na zdrowie. Czasami fandom naprawdę potrafi być straszną  rzeczą...

I tak mniej więcej wyglądają sprawy z fandomem.

No proszę - niechcący napisało mi się notkę o fandomach. A zamierzałam się jedynie wyżalić na paskudę stojącą za fanpagem BBC One. Dziwnymi ścieżkami chadzają inspiracje zsyłane przez bogów internetów. Nic to, niech wisi. Zaszkodzić nie zaszkodzi.

Do następnego razu ;)

P.S.
Skończyłam w końcu Boardwalk Empire i... jestem pod wrażeniem. Pomimo ogromnego spoilera, jaki sobie zaserwowałam jakiś czas temu i tak serialowi udało się mnie zaskoczyć. Czapki z głów!

czwartek, 1 stycznia 2015

Imprezy, imprezy, imprezy

Hej ;)

Przybiegam tu... No dobra, nie będę kłamać - przyczołguję się tu tylko na sekundę, żeby przeprosić za brak wczorajszej notki. Nie dałam rady jej napisać, bo w nieznany mi sposób wywiało mnie do innego miasta, znajdującego się dwa województwa dalej niż moje własne, co skutecznie uniemożliwiło pisanie właściwie czegokolwiek.

A dziś... Hm... Dziś jest dzień po Sylwestrze, więc z wiadomych względów też nie jestem w stanie napisać nic konstruktywnego. Jutro blog ponownie zacznie normalnie funkcjonować.

Zostawiam Was, drodzy Czytelnicy, z imprezowym Legolasem i wracam odsypiać. Zarywanie nocy nie jest tak pozbawione skutków jak mi się wydawało.

Dostojne elfy też potrafią się bawić.

Do następnego razu ;)