wtorek, 30 grudnia 2014

Czym brzmi Śródziemie

Hej ;)

Jako że wszyscy mówią/piszą/dyskutują (niepotrzebne skreślić) o ostatniej części Hobbita, postanowiłam, że też coś-niecoś napiszę. Potem jednak przypomniałam sobie, że już popełniłam (pseudo)recenzję, więc postanowienie poszło się ... bawić. Jednak uznałam, że Śródziemia właściwie nigdy dość, bo  - cokolwiek by o tych filmach nie mówić - jest samo w sobie niesamowite.

Dlatego dzisiaj przebiegniemy się szybciutko po najpiękniejszych piosenkach, jakie pojawiły się w filmach o Śródziemiu i - czego jestem pewna - jeszcze na długo (o ile nie na zawsze) zostaną w moim subiektywnym sercu. Kolejność, w której je zamieściłam jest przypadkowa i nie powinna sugerować zupełnie niczego.

Gollum's Song
Przez długi czas nie zdawałam sobie prawy z istnienia tej piosenki. Dopiero gdy niedawno przesłuchałam w pełni i świadomie cały soundtrack Władcy Pierścieni, zwróciłam na nią uwagę i... przepadłam. Okazała się tak niesamowicie hipnotyzująca, że przez jakiś czas słuchałam jej po kilka(naście) razy na dzień, a zdarzały się takie dni, że zasypiałam, zapętliwszy ją sobie wcześniej na playliście. O czymś to świadczy.

Ta piosenka najlepiej brzmi wieczorem lub nocą.


Misty Mountains
Może wyjdę na dziwaka, ale uważam, że tę piosenkę lepiej wykonują aktorzy grający krasnoludy z Richardem Armitage na czele niż Neil Finn. Nie oznacza to jednak, że wersja piosenkarza mi się nie podoba. Niemniej jednak jest to utwór, w którym brzmi krasnoludzia tęsknota za utraconym domem i skarbem, więc w wykonaniu jednego Finna, który nie musiał niemal stać się na jakiś czas krasnoludem czegoś jednak brakuje.

Jestem w stanie uwierzyć, że śpiewa to grupa krasnoludów.

Last Goodbye
Piękna piosenka, której chyba jedynym celem było uświadomienie fanom, że to już koniec ich przygody ze Śródziemiem. Cios był podwójnie bolesny, zważywszy na fakt, że utwór niesamowicie wpada w ucho i po wyjściu z kina nuci się go jeszcze przez następne dwa dni, cały czas pogłębiając swoją depresję. W skrócie - piosenka dla fanów-masochistów. Co (niestety) wale nie odbiera jej piękna i uroku. (A oficjalny teledysk dobija jeszcze bardziej... No tak się po prostu nie robi!)

Już można zacząć ciężko wzdychać.

I See Fire
Według mnie najlepsza piosenka ze wszystkich, które towarzyszyły napisom końcowym w trylogii Hobbit. Słucha się jej najlepiej, najmocniej oddaje klimat filmu... no i śpiewa ją Ed Sheeran, do którego mam osobistą słabość. Co interesujące, do tych wniosków (oprócz, oczywiście, ostatniego) doszłam stosunkowo niedawno, gdy nagle uświadomiłam sobie, że nie podzielam powszechnego mniemania, że Misty Mountains była najlepszym, co się Hobbitowi mogło przytrafić. Zaskoczona sama sobą jestem właściwie do teraz.

Przez ostatnie minuty filmu czuję narastające oczekiwanie na tę piosenkę.

Edge of the Night
Piosenka nad piosenkami, perła wśród wszystkich utworów napisanych do filmów o Śródziemiu. Serio, nie ma chyba nic w tych soundtrackach, które wywoływałyby u mnie większe ciarki. Jest to moja ulubiona piosenka z Władcy i bywają dni, kiedy jestem w stanie słuchać jej w kółko. Mogłabym jeszcze się nad nią podobnie zachwycać długo, ale chyba nie ma w tym większego sensu. Przejdźmy więc już do słuchania.
Klikamy strzałkę i zamykamy oczy.

Oczywiście cały soundtrack do Władcy Pierścieni oraz Hobbita jest niesamowity i stanowi jedno z większych osiągnięć muzyki filmowej. Jednak uznałam, że gdybym miała skupiać się na pojedynczych utworach nieśpiewanych, notka stałaby się nieprzyzwoicie długa. A tak zebrałam w jednym miejscu najpiękniejsze piosenki, które dało nam Śródziemie.

Do następnego razu ;)

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Na południu też nie jest wesoło

Hej ;)

Każdy ma swoje małe dziwactwa. Jedni nie zasną jeśli nie przesłuchają konkretnego utworu, inni przegrzebują internety w poszukiwaniu dowodów na to, że Tom Hiddleston w rzeczywistości jest wampirem*, a ja przeglądam programy bułgarskich stacji telewizyjnych.

No dobra, przesadzam, zdarzyło mi się to wcześniej może raz czy dwa, jednak to właśnie dzisiejsze odwiedziny na oficjalnej stronie БНТ** sprawiło, że nieco zgłupiałam. Znalazłam żywy dowód na to, że nie tylko włodarze polskiej telewizji publicznej nie mają do końca pojęcia co robią. Nie wiem czy powinno mnie to cieszyć czy jeszcze bardziej martwić.

 Nie wiem co właściwie podkusiło mnie, żeby zajrzeć akurat na stronę tej stacji.

Jak jednak dokonałam tego niesamowitego odkrycia? Banalnie wręcz prosto. Postępowanie me można zawrzeć w czterech krokach:

Krok pierwszy: Wejdź na stronę БНТ
Krok drugi: Włącz program na najbliższy tydzień
Krok trzeci: Przejdź do czwartku
Krok czwarty: Znajdź transmisję koncertu popularnego zespołu o godzinie 1.05

Ktoś mógłby powiedzieć, że przesadzam. Przecież nie ma nic niezwykłego w transmitowaniu koncertu, jeszcze w dodatku zagranicznego w godzinach, które odpowiadają oryginalnej strefie czasowej. Racja. Niestety jest jeden szczegół, o którym nie wspomniałam do tej pory. Popularny zespół, którego koncert będzie transmitowany o tak dziwnej godzinie nazywa się One Direction. Mając już to w pamięci należy się zastanowić - czy osoba, która zdecydowała się na takie posunięcie, sprawdziła chociaż pobieżnie co zamierza wpisać w ramówkę.

Jestem w stanie zrozumieć to, że prawdopodobnie decyzja ta wynikła z chęci transmitowania na żywo (chociaż nie jestem tego do końca pewna - nigdzie nie znalazłam odnośnie tego informacji), jednakże mam takie dziwne wrażenie, że odrobinkę minięto się z grupą docelową. Niezbyt chce mi się wierzyć, że najsilniejszą grupę fanów 1D stanowią w Bułgarii nie mogące spać babcie i studenci, którzy nie mają nic lepszego do roboty niż oglądać nudny w sumie kanał państwowej telewizji. Chyba, że w rzeczywistości gdzieś w zarządzie БНТ siedzi jakiś hejter tego zespołu i późna pora emisji była tak naprawdę zamierzonym działaniem, mającym na celu zwalczanie znienawidzonych muzyków. Jeśli tak to podpisuję się pod takimi krokami.

Dlaczego jednak piszę o czymś, co mnie - teoretycznego widza polskiego*** właściwie guzik powinno obchodzić? Szczerze mówiąc nie jestem do końca pewna. Może to była desperacka próba przekonania samej siebie, że nie tylko u nas w strefie telewizji publicznej siedzą ludzie, którzy niekoniecznie wiedzą co robią? Może chciałam powiedzieć także i sobie, że nie jesteśmy sami w naszym nieszczęściu i gdzieś tam, na dalekim południu też żyją ludzie, którym państwowe media byłyby w stanie powiedzieć, że Crossbones to światowy hit, którego nie potrafią docenić, a Sherlock i Homeland  to pozycje zupełnie nietrafione, bo nikt ich nie oglądał, gdy w końcu zostały wyemitowane?

Niestety, od tej świadomości nie stałam się ani trochę szczęśliwsza. Co więcej, poczułam nieprzyjemne ukłucie żalu i przygnębienia. Bo okazuje się, że telewizja publiczna nie tylko u nas jest umierającym potworkiem. A wcale nie miałam ochoty sobie tego uświadamiać.

________________________________

* Podobno jest - w internetach krążą już nawet materiały dowodowe wraz ze zdjęciami.
** Българска Национална Телевизия (Bułgarska Telewizja Narodowa) - Bułgarski odpowiednik TVP, mniej więcej na tym samym poziomie.
*** Oraz osobę, którą to czy One Direction zarobi jeszcze więcej pieniędzy niż to przyzwoite, gdy jest się słabym boysbandem zupełnie nie interesuje, bo ma trzy miliony poważniejszych zmartwień.

niedziela, 28 grudnia 2014

Hity, które są be

Hej ;)

Trafiłam dziś w internetach na spis najlepszych seriali mijającego właśnie roku 2014. Wiem, że podobne listy wiszą już na różnych portalach od praktycznie miesiąca, jednak jakoś nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy do nich zaglądać. W każdym razie, zajrzałam tam i zetknęłam się z kilkoma pozycjami, z którymi nijak nie mogłam się zgodzić. Jednak nie bójcie się, drodzy Czytelnicy, nie zamierzam dziś tworzyć własnej listy TOP 2014. Nie widzę w tym większego sensu.

W tym wpisie chcę podzielić się za to serialami, które znaczna część internetowej populacji uznaje za niesamowite, albo przynajmniej dobre (niektóre z nich dorobiły się nawet własnego fandomu), a ja niestety nie jestem w stanie zrozumieć ich fenomenu. Takich produkcji jest kilka i wiem, że przyznawanie się do niechęci do niektórych może przysporzyć mi kilku hejterów... Ale co mi tam. Słowo "subiektywnie" nie zostało umieszczone w nazwie bloga bez przyczyny.

A zatem, oto znane i lubiane produkcje, które znam, ale niestety raczej nie lubię:

Demony da Vinci
Wydaje mi się, że już kiedyś wspominałam o tym jak mocno rozczarowałam i zawiodłam się na tym serialu. Wiązałam z nim naprawdę duże nadzieje, mając ochotę zobaczyć dobry serial chociaż trochę historyczny, który nie opowiadałby do brytyjskich szpiegach w okupowanej Warszawie*. Niestety dostałam przerysowanego potworka, w którym nie było ani jednej postaci,  którą bym mogła polubić, sam da Vinci okazał się jakąś dziwną hybrydą człowieka i jaszczurki**, a sam serial tak niesamowicie nieprawdopodobny przy jednoczesnym przesadnym realizmie, że czasami było aż smutno mi na to patrzeć. Wróżyłam Demonom da Vinci bardzo szybkie zdjęcie z ramówki, ale - ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu - serial najpierw zebrał świetne recenzje, a następnie otrzymał zamówienie na dwa kolejne sezony. Świat popkultury nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Ode mnie ten serial na pewno nie dostałby takiej szansy.

Chyba żaden serial mnie tak nie irytował od samego początku.

Merlin
Jak byłam młodsza, przechodziłam w swoim życiu etap fascynacji legendami arturiańskimi. Potem oczywiście z niej wyrosłam, jednak jakiś sentyment w sercu pozostał, a dodatkowo mniej więcej od tego momentu zaczęłam świadomie interesować się "magiczną" stroną Anglii, więc nie mogę powiedzieć, że nie miało to na mnie żadnego wpływu. A jakiś czas temu trafiłam w telewizji na kilka odcinków Przygód Merlina i... popadłam w stupor. "Chwila - powiedziałam - dlaczego Merlin jest rówieśnikiem Artura? Co więcej - dlaczego Artur jest na razie jedynie księciem? I co na dworze robi Morgana? I dlaczego, na bora wszechlistnego, Ginewra jest służącą?!" Gdy już pierwszy szok i wzburzenie minęło, postanowiłam machnąć na cały serial ręką, bo przecież to w końcu kolejna h'amerykańska wariacja na temat, o którym w sumie pewnie niewiele wiedzą. Tyle, że - jak się dosyć szybko przekonałam - wcale nie. Albowiem okazało się, że Merlin jest produkcji BBC. Tego moje wrażliwe serce znieść już nie mogło i postanowiłam, że dla własnego zdrowia nie będę się już zbliżać do tej produkcji. Niestety jest to nieco trudne, ponieważ serial zdobył sobie nawet dosyć sporą grupę fanów (wliczając w to nawet moją Mamę, co dziwi mnie właściwie do teraz), więc na jego kawałki trafiam praktycznie cały czas. Ciężkie jest życie w internetach...

Tak, a wolałabym nie...

Penny Dreadful
Jako rasowy anglofil, a w dodatku osoba, która lubi niesamowite opowieści, nie mogłam przejść obok tego serialu obojętnie. Hej, opowiadał przecież o potworach w XIX-wiecznej Anglii! Kto by się na moim miejscu nie skusił? Niestety szybko przyszło mi pożałować tej decyzji, ponieważ produkcja okazała się... okropna. Takiego serialu, przeładowanego wręcz brzydotą, paskudnością, niemal turpizmem i sceneriami z horroru zwyczajnie nie jestem w stanie oglądać. I nie dlatego, że jest jakoś wybitnie straszny. To jest jego główny problem - jest tak odpychająco okropny a przy tym niesamowicie rozwleczony i nieciekawy, że wychodzi z niego niesmaczny czasami koszmarek. Nie takiego klimatu spodziewałam się po produkcji rozgrywającej w Anglii XIX wieku. I możecie sobie mówić, że jestem zbyt delikatna, co mi tam.

Ale obowiązkowy zapadany kadr jest. W końcu to Anglia.

Teraz dopiero posypią się hejty...

Newsroom
Przyczyną, dla której tak bardzo irytuje mnie ten serial, może być fakt, że miał być on odskocznią po bardzo bolesnej stracie, jaką było zakończenie The Hour. Po tym jak BBC skrzywdziło mnie, anulując jedną z najlepszych produkcji jakie było mi dane zobaczyć, pobiegłam w h'amerykańskie objęcia szukać czegoś, co mogłoby powstałą w ten sposób pustkę zapełnić. Niestety sparzyłam się okrutnie, ponieważ okazało się, że trafiłam do świata, gdzie główni bohaterowie są albo irytujący, albo nijacy, albo tak smutno nieiteresujący, że nie mogliby mnie chyba mniej obchodzić. Poza tym główna linia fabularna też nie była jakoś wybitnie porywająca. Dlatego bardzo szybko zrezygnowałam z oglądania tego serialu, bo właściwie jaki jest sens w oglądaniu czegoś, co głównie człowieka irytuje? A zastępstwa dla The Hour wciąż nie znalazłam...

Jak można polubić bohatera, który nawet jak się denerwuje to wygląda na śmiertelnie znudzonego?

True Detective
A wszystko zaczęło się od Fargo, do którego podchodziłam bardzo ostrożnie, ale jak już zapoznałam się bliżej, przepadłam z kretesem. Potem nagle pojawił się True Detective, ze swoimi świetnymi recenzjami, gwiazdorską obsadą i szumnym porównywaniem do Fargo. "No dobrze - pomyślałam - skoro spodobało mi się jedno, powinno podejść i drugie." Nie mogłam pomylić się bardziej. True Detective... nie, nawet mnie nie zirtyował. On mnie po prostu zmęczył. I to zmęczył okrutnie, ponieważ jego ciężka, duszna wręcz atmosfera, bolesna rozwlekłość akcji i dziwna nadmierna liryzacja języka stały się głównymi przyczynami, przez które zrezygnowałam z oglądania tego serialu. Ta cała małomiasteczkowość, w której nurzała się ta produkcja była nie do zniesienia. W książkach Stephena Kinga to działało, w True Detective niestety już nie. Nie będę owijać w bawełnę - ten serial był po prostu nudny. No i chyba jeszcze nigdy nie widziałam produkcji kręconej tylko po to by zdobywać nagrody, w której ten zamiar byłby tak widoczny. Serio, jedynym bardziej oczywistym tego znakiem byłoby, gdyby aktorzy nosili koszulki z różowym napisem Chcemy wygrać Emmy. Tak się nie robi, panowie.

Też tak uważam.

Uff... Wylałam wszystkie swoje żale. Ulżyło mi nieco. Teraz mogę dalej przegrzebywać internety w poszukiwaniu kolejnych produkcji, które podbiją moje subiektywne serce. Tym wypisanym powyżej się nie udało. Nie musicie zgadzać się z moimi osądami, macie święte prawo mieć własne. A jeśli będziecie w stanie przekonać mnie, że nie mam racji w mojej niechęci do tych seriali, śmiało, przekonujcie mnie. Na naukę w sumie nigdy nie jest za późno i należy też pamiętać, że tylko martwi nie zmieniają zdania. A ja martwa jeszcze zdecydowanie nie jestem.

Do następnego razu ;)

_____________________________________

* Tak, dobrze Wam się wydaje, mam na myśli Spies of Warsaw, którzy byli tak bardzo źli, że nie ratowała ich nawet obecność Davida Tenannta.
** Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że pogruchotane kości dłoni zrastają mu się w przeciągu kilku dni, a po ponad tygodniu odzyskuje pełną sprawność? Spokrewnieniem z Wolverinem?

sobota, 27 grudnia 2014

... i po świętach

Hej ;)

No i proszę. Najbardziej naładowane rodzinnie święta już właściwie prawie za nami. Wigilijna kolacja zjedzona, opłatek połamany, prezenty rozpakowane i rodzina odwiedzona. Można wracać powoli do normalności. Ale niezbyt szybko, bo przecież wciąż znakomita część społeczeństwa (zwłaszcza tego młodszego) cieszy się czasem wolnym, a ze sklepów jeszcze bardzo długo nie znikną świąteczne dekoracje.

W każdym razie, skoro i tak jeszcze trzeba dojeść te ogromne ilości świątecznych potraw, które zostały, z nieba pada śnieg i wciąż w powietrzu unosi się jakaś część christmas spirit, postanowiłam, że na blogu pojawi się wpis świąteczny. A co.

Zgadnijcie w której grupie znajduję się ja.

Zastanówmy się nad tym jakie podejścia do świąt proponuje nam szeroko rozumiana popkultura. To niesamowite, że można tu znaleźć tak szeroki przekrój postaci, których reakcje wahają się od "O Boże, to święta!!!" do "O nie, to znowu święta". Jak w życiu, jeśli się głębiej zastanowić. No, ale dość teoretyzowania, przejdźmy do przykładów.

Sam dół skali
House MD - Wiadomo, dr House nie lubi ludzi, więc i świąt, które zmuszają go do większej niż na co dzień integracji z nimi, nie lubi. Muszę przyznać, że bardzo podoba mi się ta postawa. Nie dlatego jednak, że lubię jak ludzie są dla siebie niemili, ale dlatego, że House nie stara się nawet udawać, że coś takiego jak "magia świąt" ma na niego jakikolwiek wpływ. Piątek, świątek czy niedziela - nie ma różnicy, bo ludzie są i będą głupi. Więc specjalne silenie się na uprzejmości przez jeden dzień w roku byłoby zwyczajną stratą czasu i energii.

Po co być miłym dla kogoś, kogo się nawet nie lubi tylko dlatego, że są święta?

Już nie Syberia, ale wciąż chłodno
The Librarians - Na samym początku szybciutko zaznaczę, że coraz cieplej myślę o tym serialu. Jest tak cudownie głupiutki, że oglądanie go powoduje mimowolny uśmiech na mej twarzy. A jeśli chodzi już o nasz dzisiejszy temat, to za przykład może posłużyć nam Baird, która na święta reaguje jak każdy dorosły, który dawno przestał wierzyć w św. Mikołaja i widział w swoim życiu za dużo. I bardzo uparcie trwa przy swoim. Niestety jest to ten typ serialu, gdzie "magia świąt" jednak zwycięża i marudny bohater staje się nagle bohaterem nucącym pod nosem świąteczne piosenki. Ale w sumie trudno się dziwić - mało kto wygrywa starcie ze św. Mikołajem we własnej osobie.

Czuję głęboką więź z Baird.

Akceptowalne zero
He-Man - No dobra, przyznaję, ten punkt zamieszczam tylko po to by móc bezkarnie użyć dwóch gifów, które śmieszą mnie za każdym razem, gdy gdzieś na nie trafię. Niemniej jednak jest to bardzo ładny przykład tego, co wszelkie produkcje dla dzieci usiłują wmówić najmłodszym. Bo przecież święta to taki magiczny czas, że w powietrzu unosi się czyste dobro, któremu nie jest w stanie oprzeć się nawet największy złoczyńca we wszechświecie. Magia, proszę państwa. Jest to niesamowicie naiwne, ale w sumie też urocze w tej swojej naiwności.
Czy magia, która zmusza do czucia tego, czego nie lubimy czuć wciąż jest magią dobrą?
Punkt na samym środku skali
Phineas and Ferb - Kolejna bajka w naszym zestawieniu, ale nie znalazła się tu bez przyczyny. Zły i podstępny dr Doofenshmirtz nie nienawidzi Gwiazdki. Właściwie ani go ziębi ani grzeje. Skoro jest to niech będzie, a jeśli nawet kiedyś zniknie... to w sumie co z tego? W tym przypadku tajemnicza "magia świąt" nie ma do niego najmniejszego dostępu, z tego prostego powodu, że obojętności chyba nie da się wzmocnić ani osłabić.

Jedna z bardziej chwytliwych piosenek świątecznych, jakie było mi dane usłyszeć.

Ciepło, ciepło, coraz cieplej
The Nightmare Before Christmas - Co się stanie jeśli osobie, która nigdy wcześniej nie miała styczności ze świętami, pokażemy magię świąt? Jest wiele opcji, a Jack niemal od razu wskakuje na pozycję bardzo zainteresowanego neofity. W sumie nie wiem czy nieco chorobliwa miejscami fascynacja, w jaką z czasem się to wszystko przeradza, nie powinna być na skali parę oczek wyżej. Chyba nie, zważywszy na to jak się cała historia kończy. W skrócie mówiąc - Jack całkiem lubi święta, ale chyba jednak woli własne.

Śnieg może być tak niesamowicie fascynujący!

Gorąco!
Doctor Who - Z Doctorem jest ten śmieszny kłopot, że jego stosunek do świąt różni się w stosunku od inkarnacji. Bo z jednej strony mamy nieco niechętnego całej idei Dwunastego, który po prostu nie rozumie podstawowych założeń (albo przynajmniej twierdzi, że nie rozumie), a z drugiej Jedenastego, którego zachowanie bliższe jest dziesięciolatkowi. Dla Doctora w wykonaniu Matta Smitha wszystko jest cudowne, magiczne i niesamowicie fascynujące. Jest on niemal uosobieniem dziecięcego christmas spirit, który biega, zaczepia bałwany, cieszy się ze śniegu i dzieli się energią i radością. Przecież to święta! Jak w taki czas można być ponurym?

Komentarz chyba jest zbędny.

Czy z tej listy płyną jakieś mądre wnioski? Pewnie nie*. Myślę jednak, że każdy człowiek przechodzi w swoim życiu przez większość z tych "stanów". I wcale nie jest najważniejsze w którym z nich znajduje się obecnie. Najważniejsze jest chyba to, żeby święta nie sprawiały mu przykrości, bo w sumie nie taka jest chyba ich idea.

Do następnego razu ;)

_________________________________________________

* Chociaż żadna ze mnie wyrocznia i mogę się mylić.

wtorek, 23 grudnia 2014

Święta, święta...

Hej ;)

Jako że już jutro Wigilia (a śniegu jak nie było tak nie ma), przybiegam tu na chwilkę, robiąc sobie króciuteńką przerwę w sprzątaniu i masowym gotowaniu, żeby ogłosić, że blog ma właśnie przerwę świąteczną. Niestety - życie rodzinne bardzo utrudnia procesy internetowej dezintegracji społecznej, więc jestem zmuszona zniknąć aż do 26.12. Ale nie cieszcie się tak, drodzy Czytelnicy, jeszcze tu wrócę.

Z resztą, nie ma co rozpaczać. Spójrzcie tylko - świąteczni Dalekowie!


Poza tym, come on, przecież nikt świąt nie spędza przed komputerem/laptopem*. Dlatego życzę Wam radosnych świąt, z dala od szaleństw świata poza internetami. I cudownych prezentów oczywista.

A teraz do świętowania marsz!

Słuchać Toma. Tom wie co mówi.

Do następnego razu ;)

_______________________________________

* Chyba, że jednak spędza. Jeśli tylko sprawia Wam to radość i daje satysfakcję, nic mi do tego.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Niosący światło i jego wszystkie wcielenia

Hej ;)

Z zamiarem napisania tego wpisu nosiłam się już jakiś czas. Nie wiem właściwie dlaczego zebranie się do tego zabrało mi tyle czasu. Nie zagłębiajmy się jednak w to zbytnio. Skupmy się na temacie wpisu, a mianowicie popkulturalnych przedstawieniach najbardziej fascynującego kulturę upadłego anioła. Porozmawiajmy o Lucyferze.

Nie zamierzam przedstawiać tu jakiejś specjalnej analizy tej postaci i jej związków z innymi. Nie mam do tego kwalifikacji ani wiedzy. Dziś podzielę się z Wami bardzo spisem przedstawień Lucyfera - nie będzie on może najmądrzejszy ale z pewnością bardzo subiektywny.

Chyba mój ulubiony "klasyczny" wizerunek Lucyfera.

Popkultura podchodzi do tej postaci bardzo różnorodnie, ale jednocześnie niezwykle ochoczo i kreatywnie. Z reguły Lucyfery mają ze sobą coś-niecoś wspólnego, ale każdy z osobna ma swoje własne osobiste cechy, które czynią go wyjątkowym. Ale nie przedłużając, przejdźmy już do właściwej części wpisu.

Zacznijmy od samego dołu.

4. Ghost Rider
Bardzo interesująca kreacja w bardzo miernym i właściwie smutnym filmie. Niestety nie jest w stanie uratować tej produkcji, więc pozostaje samotną perełką wśród grubo ciosanego żwiru. Kiedy Lucyfer pojawia się w kadrze, nagle robi się mrocznie i niepokojąco. Bardzo mi się podoba, bo właśnie taką reakcję powinien wywoływać.

I człowiek od razu wie, że ma do czynienia z ciemnymi mocami.

3. Constantine
W tym przypadku mamy przykład Lucyfera, który przejawia lekkie oznaki szaleństwa, ale tylko wtedy, gdy jest mu to na rękę. Abstrahując jednak od cech jego charakteru, ten szczególny Lucyfer ma chyba najbardziej efektowne wejście jakie miałam okazję widzieć. Sami musicie przyznać - idea, że władca piekieł przychodzi nie z dołu, a z góry jest lekko przewrotna, ale i niesamowicie działająca na wyobraźnię.

To oczywiste, że Lucyfer będzie nosił biały garnitur.

2. The Prophercy
Chyba najbardziej fascynująca mnie kreacja, ale może dlatego, że przedstawiał ją sam Viggo Mortersen. Jest to chyba najbliższy "klasycznym" wyobrażeniom obraz Lucyfera, aczkolwiek nie mniej działający na wyobraźnię. Gdy patrzy się na tego konkretnego Lucyfera, od razu wiadomo, że ma się przed sobą istotę czysto złą. Trochę szkoda, że sam film był tak smutnie zły.

Chyba najbardziej sugestywny Lucyfer z listy.


1. Supernatural
Oczywiście nie mogłoby zabraknąć tu tego serialu. Jest to produkcja, która ma gif oraz postać na każdą okazję. Niemniej jednak to właśnie supernaturalowy Lucyfer ujął mnie za serce najmocniej i zajął ją właściwie tylko i wyłącznie dla siebie. Jest to jednocześnie najmniej "kanoniczny" władca piekieł, który zamiast wcieleniem czystego zła, staje się niezrozumianym, niekochanym i zbuntowanym dzieckiem nieczułego ojca. Co w sumie wcale nie odbiera mu uroku.

Jedyny Lucyfer, za którym tęsknię.

W popkulturalnym świecie jest jeszcze mnóstwo innych przedstawień Lucyfera, ale tylko tych czterech zaskarbiło sobie moją szczególną uwagę. Dlatego zatrzymam się tutaj. Kto wie - może kiedyś ta lista zostanie uzupełniona o kolejnych przedstawicieli?

Do następnego razu ;)

niedziela, 21 grudnia 2014

O tym co na drodze

Hej ;)

Wiecie, drodzy Czytelnicy, z czym wiąże się dla większości studentów tzw. okres przedświąteczny? Nie - wcale nie z wolnym ani kupowaniem prezentów. Tuż przed świętami, moi drodzy, wraca się do domów.

Założę się, że każda osoba, która studiowała w mieście innym niż rodzinne, doświadczyła w swoim życiu radości podróżowania do domu w najbardziej zapchanym okresie roku. Ilość ludzi, która w tym momencie opuszcza największe miasta jest doprawdy imponująca. Jednak nie o tym dziś chciałam napisać. Cały ten przydługi wstęp powstał, ponieważ dziś zajmę się filmami/serialami drogi.

Nie ma chyba w dzisiejszej przestrzeni popkulturalnej bardziej charakterystycznego serialu zbudowanego na motywie drogi niż znany i lubiany Supernatural. Winchesterowie właściwie nigdy nie są w stanie usiedzieć dłużej na jednym miejscu. Przez wszystkie dziesięć sezonów tłuką się z miejsca na miejsce, odwiedzając praktycznie każdy zakątek h'Ameryki. Twórcy nawet się specjalnie ze swoim przewodnim motywem nie kryją. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że skrót wydarzeń z poprzednich odcinków poprzedza napis The road so far?



Przeskakujemy teraz Wielką Kałużę i lądujemy na Wyspach. Tak, może nie jest to aż tak oczywiste jak w poprzednim wypadku, ale Doctor Who też jest w pewnym stopniu serialem drogi. Jednak Brytyjczycy umarliby, gdyby zrobili coś tak jak wszyscy, więc twórcy serialu podeszli do motywu drogi w bardzo specyficzny sposób. Z drugiej jednak strony zamienienie samochodu na TARDIS samo w sobie powoduje zamieszanie, więc i jasnośc motywu ulega pewnemu rozmyciu.



Przejdzmy teraz moze do filmów. Teraz, czego właściwie nie można nie zauważyć, szczyty popularności zdobywa Hobbit. Dlaczego o nim wspominam? Ano dlatego, że przecież już sam tytuł książki Tolkiena, na której został oparty ma w podtytule Niezwykłą podróż. W sumie Władca Pierścieni opiera się na tym samym motywie drogi. Przecież przez większą część akcji bohaterowie głównie gdzieś idą. Właściwie momenty, w których w końcu docierają do celu można policzyć na palcach jednej (no... może dwóch) ręki.



Na koniec jeszcze wypadałoby wspomnieć o jednym bardzo istotnym filmie, który na motywie drogi się opiera. A mianowicie The Book of Eli. Osobiście bardzo go lubię, nawet pomimo faktu, że jest właściwie obrazem przerażającej antyutopii, w której nikt chyba nie chciałby kiedykolwiek żyć. Niemniej jednak bardzo ładnie pokazuje drogę, to co może się w jej czasie stać i jak bardzo może człowieka zmienić. Jak w sumie wszystkie produkcje oparte na tym motywie.



Przyznam się, że osobiście podobają mi się wszelakie dzieła, w których ktoś nagle wychodzi i wyrusza na wielką wędrówkę. Nigdy nie wiadomo co można w jej czasie znaleźć. Może właśnie dlatego i dla mnie podróżowanie wydaje się takie atrakcyjne?

Do następnego razu ;)

sobota, 20 grudnia 2014

Jeśli miłość boli to była prawdziwa, czyli subiektywne odczucia o Bitwie Pięciu Armii

Hej ;)


Dziś na blogu pojawi się wpis wyjątkowy. Wyjątkowy z dwóch powodów, po pierwsze, bo jest wyjątkowo długi (serio, chyba jeszcze nigdy nie zamieszczałam tutaj tak długiej notki), a poza tym jest napisany w formie rozmowy. Rozmawiać będę ja oraz Wybiórcza, która zaoferowała się pomóc mi w ocenie filmu Hobbit: the Battle of Five Armies. Starałyśmy się zawrzeć jak najmniejszą liczbę spojlerów, aczkolwiek coś zawsze się przedostanie przez autocenzurę.


Dodatkowo wypowiedzi zostały podzielone w taki sposób, żeby mniej więcej było wiadomo z jakich punków wychodziły nasze dywagacje.

Chyba najbardziej klimatyczny plakat tego filmu jaki udało mi się znaleźć.

Zanim jeszcze przejdziemy do właściwej części wpisu zaznaczyć trzeba, że nie będzie to żadnego rodzaju recenzja. Nie mamy aż takich aspiracji. Prezentujemy tu jedynie zbiór naszych uwag do BotFA - będą one na pewno mocno subiektywne, czasami nieco ironiczne, ale płynące prosto z tej części serc, do których ten film u nas trafił.


Zacznijmy więc!


1. Jakie było nasze nastawienie przed obejrzeniem BotFA?
Subiektywna: Szczerze mówiąc, jak tylko zaczęły pojawiać się pierwsze recenzje, w mym subiektywnym sercu zaczął się budzić lekki niepokój - było w końcu tyle rzeczy, które można było w BotFA spieprzyć! Z drugiej jednak strony to wciąż Śródziemie, a nic co ze Śródziemia się wywodzi i o nim mówi nie może być do końca złe. Gdybym miała krótko określić mój stan jeszcze przed zobaczeniem filmu  byłoby to “pełne obaw podekscytowanie”. Zwłaszcza, że dwie poprzednie części były filmami dobrymi.
Wybiórcza: Ja natomiast czytając jakieś uwagi, wychodziłam z założenia: nie, nie może być źle. Jak jakikolwiek film ze Śródziemia może być zły? Spoko, pewnie komuś się nie spodobał, ale nie ma opcji, żeby było tak ze mną. A jak będą rzeczywiście jakieś niespójności to i tak ich pewnie nie zauważę. Więc, niewiele więcej myśląc, wkroczyłam na salę kinową. No i się zaczęło…


2. Jak ogólne wrażenia?
W: Trudno mi powiedzieć. Wciąż nie potrafię do końca ogarnąć co myślę.
S: Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Bo ten film miał ogromny potencjał… ba! wciąż go ma, jeśli tylko znalazłby się odpowiednio szalony montażysta, który miałby odwagę pociachać dzieło pana Jacksona i wyciąć z niego kilka(naście) kawałków. Niemniej jednak… film obejrzałam wczoraj a do teraz właściwie trwam w stuporze.
W: Dokładnie mam to samo. Z jednej strony jestem strasznie zła, bo to co się tam działo często zahaczało o absurd i jedyną możliwą zdrową reakcją był po prostu wybuch śmiechu (jak czyniła to cała sala).
S: BotFA to chyba jedyny film o Śródziemiu, który spowodował u mnie ból głowy wywołany facepalmami. Nie wiem jak się czuję z tym faktem.
W: No właśnie, ale przecież to Śródziemie… I boli mnie świadomość, że tyle facepalmów musiałam użyć w trakcie tego filmu.


3. Przejdźmy do szczegółów. Co jest z tym filmem nie tak? (uwaga: możliwe spojlery!)
S: Odpowiedź jest banalnie prosta: pana Jacksona po prostu poniosła fantazja. Myślę, że w pewnym momencie przeczytał kilka słabych fanfików, pograł w kilka kiepskich gier na postawie książek Tolkiena i nagle uznał, że skoro i tak kręci film fantastyczny, zasady logiki (i fizyki, w których to łamaniu przoduje nasz boski Legolas) wcale nie muszą zostać zachowane.
W: Co z filmem jest nie tak? A no ujmę to jednym rysunkiem:
Dlaczego? Kojarzycie tą piosenkę na koniec odcinka, jak Jedyneczka sobie skakała z klocka na klocek coraz to wyżej?
Tak właśnie wygląda jedna ze scen z Legolasem w roli głównej.
S: No i oczywiście wadą całej serii Hobbit jest ten nieszczęsny romans międzyrasowy krasnoluda z elfką. Jeżu kolczasty… Takich rzeczy się po prostu fanom nie robi. I jak jeszcze w poprzednich częściach (W: poprzedniej części) dało się jakoś przymknąć na to oko tak w tej, było tak mocne naładowanie tego wątku, że człowiek zamiast zbyć go wzruszeniem ramion, liczył na jak najszybszą śmierć Tauriel. Albo Kiliego, co w sumie i tak byłoby zgodne z kanonem książkowym, a byłoby szybkim ucięciem tego cholernego romansu.
W: Dla mnie ona nie żyje. Sceny nie istniały, a Kili przez ranę w nodze miewał różne omamy, przez co wydawało mu się, że poznał piękną rudą elfkę.
S: Ale postrzelono go przecież już po tym jak ją poznał - ale w sumie teoria dobra i podoba mi się. Mogę ją sobie przywłaszczyć?
W: Przywłaszcz, ale jest moja ;p Może raz ją zobaczył, ale na wojnę to już nie poszła, więc roiły mu się jakieś dziwne sytuacje,w których jego umysł wykorzystywał wygląd osób poznanych wcześniej. Proste.
A skoro te sceny nie istnieją to może jeszcze jakichś się pozbędziemy?
S: Scen w Dol Guldur! Były tak niepotrzebne i bezsensowne, że plasują się tuż za interracial romance.
W: Ejj, no weź! A wspaniała Galadriela-utopiec? Jak chcesz się jej pozbyć?
S: Szybko a skutecznie.
W: Ale przecież to dzięki jej mocnym ramionom, Gandalf został uratowany! Dobra, Gandalf swoją drogą, ale ja chciałam poruszyć temat innych scen ;p Które swym absurdem spowodowały wspaniały wybuch śmiechu ;]
S: Może nie zanurzajmy się zbytnio w same sceny, bo inaczej skończyłybyśmy tylko narzekając i sypiąc spojlerami na prawo i lewo. Aczkolwiek trzeba zaznaczyć, że i Bard miał swoje “chwalebne” momenty, o których pewnie chciała wspomnieć Wybiórcza. Jednak cicho-sza! Pewne rzeczy trzeba po prostu zobaczyć samemu.
W: Dobra, już dobra.


4. Czyli BotFA nie ma żadnych dobrych stron?
S: Tego powiedzieć nie można. Osobiście chyba najbardziej podobało mi się pokazanie pogłębiającego się szaleństwa Thorina. Może nie było to zrobione w najbardziej subtelny sposób na świecie, jednak cel został osiągnięty. W pewnym momencie trudno mi było dokładnie określić czy przez Dębową Tarczę przemawia jeszcze on sam czy może już upiór Smauga i jego żądz. Zabieg prosty, a robił wrażenie.
W: Z tym się zgodzę, jednakże mnie bardziej ujął Bilbo, który za wszelką cenę chronił Thorina przed nim samym.
S: W ogóle, jeśli by potraktować BotFa jak swego rodzaju studium tego, co złoto i wizja bogactwa oraz władzy robi z ludźmi/elfami/krasnoludami (niepotrzebne skreślić), to film wypada bardzo dobrze. Bo przecież żadnej Bitwy Pięciu Armii by nie było, gdyby Thorin był w stanie trzeźwo spojrzeć na swoje zachowanie, Thranduil nie był zaślepiony swoją dumą i w sumie także uporem, a Bard… Bard właściwie miał najbardziej przerąbane, bo wylądował między szalonym krasnoludem a elfem z wypaczoną wizją świata. Doskonałym też przykładem jest tutaj Alfrid, który tak boi się stracić swojej wysokiej pozycji, że jest w stanie zrobić wszystko tylko po to by przeżyć i zestarzeć się w bogactwie. Inni go nie obchodzą.
W: Zgodzę się z całym akapitem. Myślę, że cała kreacja Alfrida jest dobrze napisana i zagrana. Osobiście uważam, że jest to dość wyróżniająca się postać (pomijając głównych bohaterów: Bilbo, Thorina, ewentualnie wybijającego się Thranduila), która wywołuje w widzach jakieś szczególne emocje. Jednocześnie nienawidziłam go z całego serca i nie chciałam, żeby się go pozbyli. To taki bohater, który jest, by trochę zapomnieć o innych, nieszczególnie przyjaznych mi wątkach. Pokazując, jakby nie patrzeć, bardzo smutną postać.
S: Nie umniejszając roli Ryana Gage (to on właśnie grał Alfrida), nie uważam, że ta postać była stworzona właśnie po to, by skupić widza na nim zamiast na - przykładowo - atakujących orkach...
W: Bo akurat atakujące tu orki są super! I od nich on nie odciągał mojej uwagi.
S: Nie wtrącaj się i daj mi dokończyć ;p Alfrid rzeczywiście, jeśli by się nad nim nieco dłużej pochylić, jest postacią tragiczną, małą, żałosną i smutną, ale tylko dlatego, że takim napisał go Tolkien (albo napisałby? nie pamiętam ile miejsca poświęcono mu w książce). Niestety Jackson spłycił tę postać, traktując ją jak chodzący element komiczny, który miał rozładować niesamowicie poważny film, jaki wydawało się panu reżyserowi, że kręci. I nawet scena, w której już całkowicie się z nim żegnamy (z Alfridem, nie panem reżyserem), mogłaby zostać napisana w taki sposób, że widz w pełni zobaczyłby żałosność i tragizm Alfrida, ale nie - należało jeszcze dorzucić tu Barda, dzięki któremu tragedia tej postaci zagubiła się w śmiesznym komentarzu. Jest to smutne, bo wcale nie musiało się to tak rozegrać.
W: Zgadzam się. Z tym że, pisząc, że odwraca moją uwagę od innych scen, nie miałam na myśli, że został on po to napisany, ale bohaterowie, którzy kręcą się obok niego są dla mnie tak ubodzy i denerwujący, że to on jest tym, na którym skupiam swoją uwagę.
S: Mieszkańcy Esgaroth irytowali Cię swoją biedą? ;p
W: Nie, Tauriel swoją ślepą miłością.
S: Zostawmy może już Alfrida - chłopak swoje już oberwał i skupmy się teraz na reszcie. Uważam, że nie ma sensu się rozpisywać, bo prawdopodobnie zostało to już zrobione piętnaście razy w innych miejscach i przez o wiele lepiej przygotowane do tego osoby. Ze swojej subiektywnej strony jednak muszę powiedzieć, że pomijając pewne wyjątki (khem… Tauriel… khem...), praktycznie wszystkie postaci są napisane bardzo przemyślanie i generalnie rzecz biorąc dobrze. Widać, że nie są z kartonu i w trakcie trwania akcji zachodzi w nich jakaś przemiana i rozwój. A o aktorstwie poszczególnych odtwórców to już można napisać cały wpis pochwalny. Richard Armitrage jest chyba w tej części właśnie (paradoksalnie) najlepszy, Martin Freeman to marka sama w sobie (aczkolwiek na końcu filmu bardzo mocno Bilbo przypominał mi Johna Watsona z końcówki pierwszego sezonu Sherlocka, ale może to tylko moje subiektywne odczucie), a Lee Pace budzi mojego wewnętrznego fangirla, więc tym bardziej podobał mi się jako elf ;) Ale w sumie czego innego można się było spodziewać? Czegokolwiek by o BotFA nie mówić - ten film ma fenomenalną obsadę.
W: I cóż mam rzec? Subiektywna wyczerpała temat w 100%. Od siebie jedynie dodam, ze oni pojedyńczo są wspaniałymi aktorami, natomiast jeśli zgromadzić ich wszystkich do obsady jednego filmu, wtedy dopiero jest to wspaniała ekipa. Wciąż jestem zachwycona rolami Freemana i Armitrage’a, których kreacje w tym filmie idealnie się uzupełniają.

W całej tej wojennej zawierusze nie można zapomnieć przecież o Pierścieniu!

5. To może teraz kilka słów o stronie technicznej?
W: Efekty specjalne są zrobione po prostu dobrze. Jedyna uwaga jaką mam dotyczy armii elfów, gdzie zrobiono dziesięciu i użyto na nich dwóch magicznych skrótów: Ctrl+C i Ctrl+V. I tak, drodzy państwo, powstały tysiące! Poza tym, w przeciwieństwie do Subiektywnej, scena “ozdrowienia” Thorina Dębowej Tarczy, nie podobała mi się, ale chyba właśnie od strony wykonania.
S: Scena “ozdrowienia” Thorina podobała mi się, ale nie z powodu efektów specjalnych, więc nic więcej nie powiem na jej temat. Co do armii elfów też mam parę zastrzeżeń, ale opierają się one właściwie przede wszystkim o nieprzemyślaną dynamikę żołnierzy (w pewnym momencie armia powinna pójść w totalną rozsypkę z tego jedynie powodu, że Thranduil praktycznie tratuje piechurów swoim łosiem... ale co ja się tam znam na efektach specjalnych, a tym bardziej na militariach) i kretyński efekt “bączka”, zastosowany w celu przepuszczenia wierzchowca króla. Abstrahując jednak od tego wszystkiego, film zrobiony jest niezwykle ładnie i efektownie i utrzymana jest estetyka poprzednich filmów Jacksona - są tam wszystkie te elementy, które sprawiły, że już wcześniej pokochałam filmowe Śródziemie.


6. Czy jest jeszcze coś, czym chciałybyśmy się podzielić na koniec?
W: Ja! Ja bym chciała! Nie zrażajcie się i idźcie do kina wyrobić własne zdanie. A poza tym... Już tęsknie za łosiem. Łoś! <3
S: BotFA może być najsłabszą częścią trylogii Hobbita, ale nie oznacza to, że nie jest ona warta obejrzenia. Jakby na to nie patrzeć, to kolejne 2,5 h spędzone w cudownym świecie Śródziemia, gdzie magia wciąż istnieje, elfy mieszkają w lasach, krasnoludy kopią w swoich górach, a ludzie żyją w otoczeniu najpiękniejszych krajobrazów, jakie mogła dać nam Nowa Zelandia i zielony ekran. A jeśli jesteście mocno przywiązani do idei wierności adaptacji, pomyślcie, że Hobbit to po prostu jeden wielki fanfik-prequel do Władcy Pierścieni i - mając to w pamięci - dajcie się porwać magii tolkienowskiego świata. Bo - pomimo całego naszego marudzenia - warto.
W: I jeszcze jedno! Ludzie! Mu-zy-ka! Cudo <3 Warto posłuchać jej w kinie ;p

Skoro była mowa o muzyce to grzechem byłoby nie wrzucić cudnej piosenki z endingu.


Tak właśnie w dużym skrócie wygląda nasza ocena tego filmu. Tak jak obiecywałam, było subiektywnie (i wybiórczo jednocześnie), ale jak najbardziej szczerze. I - patrząc tak z perspektywy czasu (jakkolwiek krótki by on nie był), fakt, że BotFA jest już ostatnim spotkaniem z jacksonowskim Śródziemiem*, sprawia, że w moim subiektywnym sercu rodzi się ten specyficzny rodzaj smutku za tymi miejscami, które kocha się pomimo nieistotnego faktu, że właściwie nie istnieją.


Do następnego razu ;)


P.S.
Dodałybyśmy jeszcze parę spoilerów, ale upominając się nawzajem (tzn Subiektywna mnie) obiecujemy, że nic więcej nie powiemy. Wam życzymy miłego seansu, niech Śródziemie będzie z Wami!
Wybiórcza**


_______________________________________________


* A przynajmniej na ten moment tak zarzeka się sam Peter Jackson.
** Wyrzucona przez Subiektywną za karę do peesu, bo wtryniała się w tekst (i wtryniać się będzie wciąż ;D)

piątek, 19 grudnia 2014

Szybko, bo już gasną światła!

Hej ;)

Zjawiam się dziś na blogu tylko po to, by powiedzieć, że notki nie będzie. Z tej prostej przyczyny, że nie zdążyłam nic napisać wcześniej (taki to zabiegany dzień był), a teraz właśnie siedzę w sali kinowej i za chwil parę zacznie się nocny seans wszystkich trzech części Hobbita (!!!).

Jak się można łatwo domyślić - jaram się.

O właśnie tak się jaram.
 
Dlatego już więcej nie świecę ludziom telefonem po oczach, bo jeszcze mi krzywdę zrobią za rozpraszanie w trakcie seansu. A jutro obiecuję - pojawi się (pseudo)recenzja. Bo coś tak czuję, że nie dam rady siedzieć cicho.

Do następnego razu ;)