piątek, 27 lutego 2015

Jęczyspoiler

Hej ;)

Dziś  będzie krótko, ponieważ teraz - podobnie jak znakomita część internetów - mą podatną na rozproszenia głowę zaprząta głównie problem jak znaleźć odpowiednią ilość czasu, żeby obejrzeć najnowszy sezon House of Cards i nie oberwać w międzyczasie niskolatającym spoilerem*.

Dlatego podzielę się z Wami, drodzy Czytelnicy, króciutkim zbiorem uwag na temat ostatniego odcinka Vikings. Zgodnie z tematem notka będzie zawierać marudzenie i śladowe ilości spoilerów.

Tom też ostrzega.

Nie rozumiem do końca zachowania psychopatycznej księżniczki Kwenthrith, która z jednej strony chce śmierci swoich oprawców, ale z drugiej strony jednak jej nie chce. I nie wiem czy jej historia o gwałtach jest prawdziwa czy może została wymyślona głównie po to by zaimponować Ragnarowi. Jeśli prawdziwa jest druga opcja... hm... to chyba nieco nie wyszło.

Co do oświadczyn Bjorna... Miały swój niepokojący urok. Zastanawiam się tylko czy chłopak przemyślał dokładnie swoje postępowanie. Podejrzewam, że nie i że może z tego wyniknąć nieco "zabawnych" sytuacji. Ale wiecie... just sayin'.

Athelstan wciąż jest biedny i rozdarty. Niech ktoś w końcu pomoże mu się samookreślić, bo nam się chłopina zniszczy doszczętnie.

Nie wiem też czy podoba mi się ten podryw na garść ziemi...

Ale chyba najgorsze było to, co się działo w tym odcinku z Thorsteinem. Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Nie dość, że wszyscy jego funfle zdawali się nie widzieć, że jest coś z nim nie tak i zajmowali się graniem w rzucanie monety, jedzeniem jakiś podejrzanych grzybów i podrywaniem psychopatycznej księżniczki, to jeszcze mam takie dziwne wrażenie, że środki zastosowane, bo jego stan polepszyć nie mogą być najbardziej fortunne. Ej, twórcy, lubię Thorsteina! Nie zabijajcie go! Czy niewinna ofiara z Arnego nie zadowoliła waszej żądzy krwi?

Ach, no i tradycja została zachowana - jest to kolejny odcinek, w którym ktoś ma krew na twarzy. Ciekawie czy to wyszło tak niechcący czy może jednak specjalnie?

Nie rozumiem po co w "Wikingach" znalazł się archanioł Michał z "Dominionu", ale liczę na to, że serial ma dla mnie satysfakcjonującą odpowiedź.

Więcej ode mnie nie dostaniecie. Idę dalej bawić się w politykę z Underwoodami.

Do następnego razu ;)

_________________________________________

* A jak wiadomo z doświadczenia, nie jest to rzecz łatwa.

czwartek, 26 lutego 2015

Pomaganie ludziom jest fajne

Hej ;)

Przeglądanie statystyk wejść na bloga jest rzeczą, którą robię mniej więcej raz dziennie. Zawsze wiąże się to z lekkim dreszczykiem emocji i zaciekawienia, co tak naprawdę przyciąga Was, drodzy Czytelnicy do mojego subiektywnego grajdołka. Dziś okazuje się, że ktoś nawet przywędrował do mnie po haśle viserysa.

Jako, że mimo wszystko jestem osobą o dosyć przyjaznym usposobieniu, mam nadzieję, że poszukiwacz znalazł u mnie to, czego chciał. Jeśli jednak nie, postaram się odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie mogą się z tym hasłem wiązać. Bo należy sobie pomagać, a pomaganie miłym ludziom z internetów liczy się podobno podwójnie.

Na samym początku pomyślałam, że może komuś chodziło o dosyć popularną zabawę w jaką bawią się internety, zwaną genderbend, który polega mniej więcej na zmianie płci postaci i narysowaniu/napisaniu fanfika z tak zmienioną wersją. Dlatego zapytałam internety czy istnieje jakaś Viserysa, jednak okazało się, że nic nigdy takiego nie powstało. Najwyraźniej Viserys nie jest aż tak popularnym bohaterem, żeby doczekać się udziału w zabawie.

Viserys nie do końca rozumie sens i cel takich zabaw.

Potem doszłam do wniosku, że może w szukanym haśle brakuje jakiegoś istotnego elementu. Więc zaczęłam zastanawiać jakie mogłyby prawdopodobne zakończenia zapytania. Oto niektóre z nich:

Dlaczego zabito Viserysa?
Z powodu Georga Martina. A w rzeczywistości prawdopodobnie dlatego, że zaczęto go lubić. Możnaby się zastanowić jak możliwe jest lubienie postaci, która w gruncie rzeczy nie jest nawet sympatyczna. Odpowiedź jest prosta - bo był najsympatyczniejszym z "tych złych", a poza tym jego motywacje były odświeżająco proste i jasne. Był zwyczajnie szalony.
Tak ładnie się uśmiecha. Nie mówmy mu, że zaraz zginie.
Jak się nazywa siostra Viserysa?
Daenerys. Ale chyba takie pytanie jest nieco bez sensu, bo z reguły to Viserysa określa się przez jego siostrę, a nie Daenerys przez brata. Chociaż co ja tam mogę wiedzieć jak to działa w innych zakątkach internetów, gdzie panuje inna atmosfera i istotne są nieco inne rzeczy.

Prezentowana na powyższym zdjęciu Daenerys jest prawie jak John Snow - jeszcze nic nie wie.

Kto gra Viserysa?
Uprzejmie donoszę, że aktor nazywa się Harry Lloyd i jest naprawdę uzdolnionym, młodym Brytyjczykiem. Jak początkowo obserwowałam go w Grze o Tron, przyznam się szczerze, że niezbyt zwrócił mogą uwagę. Byłam zaprzątnięta innymi istotnymi rzeczami. Dopiero gdy wskazano mi go w Hollow Crown, gdzie grał Mortimera, zorientowałam się z jak dobrym aktorem mam do czynienia.
Oprócz tego pana Lloyda można znaleźć jeszcze w brytyjskim serialu Robin Hood, gdzie wcielał się w Szkarłatnego Willa*; w jednym odcinku Doctora Who, który - moim skromnym zdaniem - nie był w stanie wykorzystać jego potencjału; filmie Closer to the Moon, o którym kiedyś już wspominałam i który polecam każdemu, kto chce zobaczyć kawałek dobrego kina oraz w Teorii Wszystkiego, o której na razie nie jestem w stanie powiedzieć nic konkretnego z tego prostego powodu, że nie miałam jeszcze okazji go widzieć.
No i, nie oszukujmy się, na pana Lloyda całkiem przyjemnie się patrzy, więc jego obecność w jakiejś produkcji zawsze jest plusem.

Jeśli chcecie znać moje zdanie to wolę go w ciemniejszych włosach.

Nie wiem czy są jeszcze jakieś istotne pytania, które można by wymyślić używając imienia tego bohatera odmienionego w ten sposób. Pewnie tak, ale na razie nie przychodzą mi żadne do głowy. Jeśli jednak ktoś jeszcze chciałby, żebym pomogła mu w jakikolwiek sposób, wiecie gdzie mnie szukać.

Do następnego razu ;)

_______________________________________

* Niestety nie dotrwałam do momentu pojawienia się go, ponieważ serial stracił moje subiektywne serce już mniej więcej w drugim odcinku.

środa, 25 lutego 2015

Dwie końcówki, jedna oczywistość i jedna wiadomość, z którą nie do końca wiadomo co zrobić

Hej ;)

Jest późno, za oknem pogoda nie zachęca do radosnych myśli, właśnie skończyła mi się herbata, a wokół nie ma nic słodkiego, co wcale nie poprawia zaistniałej sytuacji. Dlatego, aby niepotrzebnie nie przedłużać wstępu, który tak właściwie jest o niczym, przejdźmy może do właściwiej części notki. Która dzisiaj będzie w punktach, bo w sumie czemu nie*.

Punktów - zgodnie z tytułem notki - będzie cztery.

1. Końcówka pierwsza
Sleepy Hollow. Nie wiem czy ten serial dostał już zamówienie na kolejny sezon, czy jeszcze nie, ale nawet jeśli nie pojawi się więcej odcinków to moje subiektywne serce będzie odrobinkę mniej płakać niż by mogło. Wszystko to jest spowodowane tym, że finał sezonu został napisany naprawdę z głową, co niezwykle mnie cieszy. Takie mam niefajne spaczenie, że lubię, gdy seriale, które nie są największymi hitami stacji, mają tyle szacunku do widza, że kończą się w taki sposób, że człowiek nie zostaje z rozgrzebaną w połowie akcją. I właśnie takie zakończenie zaserwowali nam twórcy Sleepy Hollow. Wszystkie wątki się ładnie podomykały, co się miało wydarzyć to się wydarzyło, a dodatkowo zgrabnie zostawiono sobie uchyloną furtkę do następnych serii. Czy to takie trudne?
A odcinek sam w sobie był przecudnej urody. Oglądając go, cały czas od nowa przekonywałam się, że naprawdę lubię ten serial. Przede wszystkim za jego radośnie lekkie podejście do siebie. I za niesamowicie pozytywną relację na linii Abbie-Ichabod. Oni nie muszą mówić o tym, że są przyjaciółmi, bo to zwyczajnie widać. Poproszę więcej takich serialowych par!

Poza tym ta scena to skarb.

2. Końcówka druga
Agent Carter. Tutaj też zakończenie sezonu wyszło twórcom ładnie, ale akurat oni są w tej komfortowej sytuacji, że a)nie są uzależnieni aż tak bardzo od wyników oglądalności i b)stoi za nimi Marvel. A wbrew pozorom tworzy to serialowi całkiem niezłe plecy. Dlatego twórcy nie bali się zaszaleć i zaserwowali widzom zwyczajową "scenę po napisach", która może nieco namieszać w historii... albo i nie. Bo w sumie i tak wiemy jak się to wszystko skończy. Nie znamy jedynie tego, co było pomiędzy.

Przez ten serial już nigdy nie spojrzę na "Broadchurch" tak samo.

A skoro już mowa o Broadchurch...

3. Wiadomość, z którą nie do końca wiadomo co zrobić
Broadchurch dostało trzeci sezon. Z jednej strony cieszę się, bo to naprawdę dobra produkcja, ze świetną obsadą i scenarzystami, którzy wiedzą co robią. Z drugiej jednak... nie wiem czy jest jeszcze co opowiedzieć. Pewnie twórcy coś znajdą, ale obawiam się, że istnieje spora szansa, że poziom serialu spadnie. W końcu wiadomo co się dzieje, gdy trzeba sztucznie rozciągnąć historię, która pierwotnie przeznaczona była na jeden sezon.

A tym bardziej w sercach scenarzystów serialowych.

4. Obiecana oczywistość
Gotham wciąż jest cudowne, ale coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że siła tego serialu tkwi w postaciach Pingwina i Alfreda, oraz w duecie Gordon-Bullock (a nie - jak dotąd sądziłam - na samym Jimie) i niewielkich smaczkach, które nie zawsze się wyłapuje. I tylko jakoś tak Nygmy ostatnio zabrakło**. Gdzie jest Ed Nygma?

"Ty teraz znajdziesz Nygmę, bo nam Subiektywna spokoju nie da!"

I tym optymistycznym akcentem kończymy naszą przygodę z tą notą, bo ile można pisać o czterech punkcikach?

Do następnego razu ;)

______________________________

* Hm... Może ja powinnam rzucić blogowanie i zająć się pisaniem przemów dla polityków? Niech żyje wodolejstwo!
** Kosztem koszmarnych scen z udziałem Barbary. Brrr... Czy nie istnieje jakiś prosty sposób na pozbycie się tej postaci z serialu?

poniedziałek, 23 lutego 2015

Alfabet niepokolei: P

Hej ;)

Kontynuujemy przygodę z alfabetem w popkulturze. Dziś skaczemy mniej więcej do środka alfabetu, bo... właściwie czemu nie? Dlatego zapraszam do wędrówki we wszystkie zakątki internetów, w których możemy znaleźć interesujące nas postaci.

Przywitajmy się ładnie z literką P.

1. Pippin (Peregrin Tuk)
Władca Pierścieni. Tego hobbita chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Pewnie na samym początku wpisu już zyskam kilku hejterów, ale mimo tego nie boję się powiedzieć, że zawsze wolałam duet Pippina i Merry'ego zamiast Froda i Sama. Przykro mi, ale każdemu jego hobbici. Sam Pippin wydawał mi się zawsze niesamowicie sympatyczny... no i śpiewał. I musicie wiedzieć, drodzy Czytelnicy, że do teraz mam ciarki jak słucham Edge of the Night, taka to cudna piosenka jest.

Bardziej brytyjski z wyglądu jest w całym Śródziemiu chyba tylko Bilbo.

2. Harry Potter
Harry Potter. Postać z którą dorastałam. Sero, pierwsze książki wyszły u nas mniej więcej w momencie, gdy byłam w piątej klasie podstawówki, a potem bohater starzał się razem ze mną. Och, co to były za emocje! Nagle koleżanka, która jako pierwsza dostawała na własność kolejny tom stawała się najpopularniejszą osobą na osiedlu. W sumie trudno się temu dziwić.
Filmy o młodym czarodzieju nie są złe, ale też nie można stawiać ich na równi z książkami. No, ale nie o tym miałam pisać. W każdym razie, Harry Potter, proszę państwa!

Kiedyś każdy chciał być czarodziejem.

3. Marco Polo
Marco Polo. Moje ostatnie odkrycie. Jest to bohater z jednej z nowszych produkcji platformy Netflix, który z nie do końca jasnych dla mnie powodów, budzi we mnie głębokie uczucia opiekuńcze. Nie wiem, może to przez to, że przez znakomitą część czasu w jakim pojawia się w kadrze wygląda jak zagubiony chłopiec.
Nie wiem również jak historia przedstawiona w serialu ma się do prawdziwego życiorysu pana Polo, jednak podejrzewam, że raczej nijak. Niemniej jednak patrzy się na odgrywającego go aktora Lorenzo Richelmy'ego dosyć przyjemnie, więc dopóki żyję w błogiej ignorancji, niezbyt mi to przeszkadza. Przynajmniej nie irytuje mnie tak jak to, co dzieje się ostatnio w Muszkieterach...

I mniej więcej takie tęskne spojrzenia towarzyszą mu przez cały sezon.

4. Portos
The Musketeers... skoro już i tak zahaczyliśmy o ten temat. Jedyny z Muszkieterów w tym serialu, który jeszcze nie ma absurdalnie rozdmuchanych problemów z miłością/dziećmi/samym sobą (niepotrzebne skreślić). Postać ta jeszcze dzielnie się opiera diabolicznym zamysłom scenarzystów, chociaż już przypuścili na niego co najmniej dwa ataki. Ale nie z Portosem takie numery. Jest to chyba tego typu bohater, który, widząc takie próby, jedynie roześmieje się próbującym w twarz, zdzieli ich parę razy po głowie i odejdzie spokojnie, nie niepokojony przez nikogo. Wydaje mi się, że lubię Portosa.

Portos właśnie zobaczył co wyrabiają jego koledzy.

5. Luke Pasqualino
Pozostańmy jeszcze w tematach okołomuszkieterowych, ale porzućmy strefę historii wymyślonych i skupmy się na ludziach, których przy odrobinie szczęścia dałoby się nawet dotknąć. Pan Pasqualino, oprócz tego, że ma nazwisko, które trudno jest zapisać za pierwszym razem bez błędu, ma również spory potencjał. Nie ograł się jeszcze za bardzo, ale można mu to wybaczyć, boć to jeszcze przecie młode, ledwo dwudziestopięcioletnie chłopię. A grać potrafi, jak da się mu szansę. A nawet jeśli, nie dajcie, bogowie internetów, jego kariera się nie rozwinie to i tak pozostanie w sercach wielu fanek na bardzo długo, z tej prostej przyczyny, że jest po prostu ładny*.

No, ale czyż nie cieszy on oczu?

6. Chris Pratt
Niesamowicie sympatyczny aktor, w którego nikt nie wierzył, gdy Marvel oznajmił, że będzie grać Petera Quilla w Guardians of the Galaxy. Albo prawie nikt. Ja na ten przykład (wstyd przyznać, wiem) dopiero wtedy go poznałam, więc nie miałam żadnych wcześniejszych uprzedzeń. I bardzo dobrze, bo okazało się, że pan Pratt nie dość, że zagrał fenomenalnie to jeszcze podbił serca widzów, jakoś tak naturalnie i niemal z marszu wszedł w skład grupy Marvel's Chris'. I niech tam zostanie, bo to naprawdę niezwykle przyjemna grupka**.
Poza tym będzie on chyba jedynym powodem, dla którego sięgnę po najnowszy Jurasic Park. No dobra, kłamię. Oprócz niego są tam przecież jeszcze dinozaury!

Mam słabość do tej sesji zdjęciowej.

7. Lee Pace
Jak to mówią bracia Anglicy last but not least. Zwieńczenie tej listy i mój osobisty faworyt. Aktor do którego mam ogromną słabość i który mnie trochę fascynuje. Nie straszna mu żadna rola - tak samo dobrze sprawdzi się jako wampir, kobieta, elf, przesłodki (przesłodzony?) cukiernik, szalony kosmita i nieprzyjemny polityk. Poza tym posiadacz najbardziej rozpoznawalnych brwi w internetach. Całe szczęście, że nie jest Brytyjczykiem, bo to już chyba byłoby za dużo tego dobra. Chociaż, jakby się tak głębiej zastanowić, to raczej nie wyobrażam sobie go mówiącego z brytyjskim akcentem. Choć możliwe, że to tylko kwestia przyzwyczajenia.

A jak sobie jeszcze człowiek przypomni, że on ma prawie dwa metry...

Dobra, dosyć, starczy tego dobrego. Literka omówiona należycie, dziki fangirl sobie nieco poużywał, a poza tym lista wyszła jakoś tak podejrzanie długa. Nie można aż tak bardzo skupiać się na jednej literce. Jeszcze inne poczują się niedocenione.

Do następnego razu ;)

_______________________________________

* Uoch, ale to było puste! Jakby ktoś mnie teraz puknął w głowę to pewnie echo usłyszeliby aż na Wawelu.
** Wiecie, ma tam za kolegów Chrisa Hemswortha i Chrisa Pine. Kto by nie chciał takich kumpli?

niedziela, 22 lutego 2015

BBC why?

Hej ;)

Mam zagwozdkę. Cały dzień zastanawiam się nieustannie właściwie nad jedną rzeczą. Dlaczego i tak naprawdę po co ja wciąż oglądam The Musketeers?

Już ostatni odcinek był dla mnie bolesny, ale ten najnowszy? Już po prostu brak mi słów. I co z tego, że fajne postaci, co z tego, że płaszcze ładne, co z tego, że generalnie nie jest to źle zrobiony (pod względem technicznym i aktorskim) serial, kiedy historie w nim zawarte robią mi taką krzywdę... Gdybym przy oglądaniu tego odcinka bawiła się w drinking game zaproponowaną przez Zwierza to prawdopodobnie nie trzeźwiałabym do jutra. A był to taki dobry serial. Głupawy miejscami i naiwny, ale w gruncie rzeczy dobry...

To nie Portos krzyczał tylko ja...

A dziś? Dziś się jedynie zirytowałam. Denerwowała mnie nieszczęsna Milady de Winter (chociaż ona akurat irytuje mnie od samego początku, więc się tak jakby nie liczy), denerwował mnie król (a może to nie postać króla tylko wcielający się w niego Ryan Gage, który chyba nie do końca umie zagrać rozpacz), denerwował mnie główny knuj (serio? cała ta intryga tylko po to by może zabić króla, o ile los tak zadecyduje? serio?), a wątek miłości Konstancji i D'Artagnana był tym, który przelał czarę goryczy (halo, Konstancja w takiej sytuacji zostałaby uznana za puszczalską cudzołożnicę i prawdopodobnie wywalona z dworu, a nie obdarzona królewskim uśmiechem, bądźmy przez chwilę poważni). Nie wiem co się stało scenarzystom w tym sezonie, ale chyba naczytali się odrobinę za dużo złych fanfików. Albo obejrzeli o jeden raz za dużo Bitwę Pięciu Armii, skupiając się na postaci Legolasa oraz Tauriel. Albo jeszcze coś innego wyprało im mózgi. Bo dzieje się teraz z tym serialem coś strasznego.

Pamiętajcie - najbezpieczniejszym miejscem dla niemowlęcia są ramiona silnego mężczyzny, który właśnie zamierza przebić się przez korytarz obstawiony ludźmi wroga.

Ktoś by mógł powiedzieć, że przecież mogę przestać oglądać Muszkieterów, skoro mnie tak strasznie irytują. Z jednej strony tak... ale z drugiej nie jest to do końca takie łatwe. W moim subiektywnym sercu wciąż tli się naiwna nadzieja, że serial przestanie być aż tak absurdalny i wróci do swojego kształtu przyjemnego ogłupiacza z poprzedniego sezonu. Jest to myślenie bardzo życzeniowe, ale chyba jeszcze nikt od tego nie umarł. Poza tym wydaje mi się, że potrzeba jednak nieco więcej żeby całkowicie zniechęcić mnie do produkcji, która przez cały swój pierwszy sezon podbijała moje serce. Dlatego proszę po cichu bogów internetu żeby zainterweniowali i przywrócili mi moich Muszkieterów. Bo w przeciwnym wypadku chyba nie pozostanie mi nic innego jak siąść i płakać. A tego jednak chciałabym uniknąć.

Do następnego razu ;)

sobota, 21 lutego 2015

Jakże się cieszę, że w końcu przypłynęliście, czyli subiektywnie o "Mercenary" (Vikings 3x01)

Hej ;)

A jednak. Jednak moje podejrzenia okazały się prawdziwe. Stęskniłam się. Nie spodziewałam się tylko, że aż tak bardzo. Jak tylko w końcu dorwałam się do odcinka, siedziałam w skupieniu przez 45 minut, chłonąc z ekranu wszystko, co mi dawano. I podobało mi się.

I tak, dobrze się Wam wydaje, dziś porozmawiamy sobie o Vikings.

Tęskniłam.

(Od razu zaznaczyć trzeba, że nie jest to żadnego rodzaju recenzja, a raczej luźny zbiór subiektywnych uwag. No i mogą trafić się drobne spoilery.)

Jak na otwarcie sezonu sporo się działo. I bardzo dobrze, bo dzięki temu wiadomo, że nie będziemy się nudzić. Wątków jest naprawdę dużo, jedne subtelniejsze inne zupełnie nie, a najlepsze w nich jest to, że są rozpisane w taki sposób, że nie powinny się mieszać, albo powodować zdezorientowania widza. Widać, że scenarzyści wiedzą co robią i nie pisali historii na kolanie przy piwie.

Bohaterowie też są konsekwentnie poprowadzeni. Mamy zatem Ragnara, który został królem, ale chyba nie wie do końca co z tym faktem zrobić, Lagrethę marzącą o sielskiej kolonii rolniczej, gdzie w końcu będzie mogła spokojnie - jak na córkę rolników przystało - zająć się ziemią, Athelstana cały czas rozdartego pomiędzy dwoma światami (biedny jest ten Athelstan, bo nie dość, że sam nie wie gdzie tak naprawdę teraz należy, to jeszcze w gruncie rzeczy nigdzie go tak do końca nie chcą) i całą masę innych postaci (między innymi Thorstein, o którym nie wiedziałam, że jest aż tak kochliwy... ot taki romantyczny chłopiec z niego), które mogłyby robić tylko za tło, ale nie w tym serialu. Jest i Floki, który jest nieszczęśliwy, bo jest szczęśliwy i czuje się uwięziony w tym szczęściu, jakie daje mu jego rodzina, a Helga tylko dokłada mu cierpień, bo jest "terribly good person"... Ten typ tak ma najwyraźniej. Obawiam się jednak, że to jego szczęście może skończyć się tragedią, bo jeśli Floki ma złe przeczucia to z reguły nie są one tak do końca bezpodstawne*.

Za to Bjornowi i Porunn nie przeszkadza ich szczęście.

Jednak najsilniejszą stroną odcinka, jak i całego serialu w ogóle, wciąż pozostają niewielkie szczegóły. Wikingowie wciąż zachowują się jak wikingowie, razem walczą, rozmawiają, jedzą i decydują, a patrzenie na tę nieco nieokrzesaną grupkę sprawiało mi wiele radości. Ale wiecie co cieszyło mnie najbardziej? To że twórcom chciało się nawet zadbać o kwestie lingwistyczne. I chociaż wszyscy mówią po angielsku, to tak naprawdę wcale tak nie jest, co pokazuje nam chociażby scena narady u króla Ecberta czy rozmowa pomiędzy nim a Lagrethą. Ragnar jest się w stanie dogadać ze wszystkimi, ale za tłumacza pomiędzy innymi członkami drużyny musi robić Athelstan. I bardzo mi się to podoba, bo skoro już twórcy zdecydowali się robić serial jako-tako historyczny to takie niewielkie z pozoru smaczki mogą wnieść bardzo wiele.

Jeśli kiedykolwiek chcielibyście zobaczyć jak wygląda praca tłumacza w praktyce, możecie zacząć od przyjrzenia się Athelstanowi w tej scenie.

Poza tym widać, że serial ma teraz znacznie większy budżet niż na początku. Można to stwierdzić po samej ilości łodzi, którymi dysponują teraz wikingowie, albo po liczbie statystów przewijających się przez kadry. Niestety bardzo wielu z nich i tak jest przeznaczona do śmierci w bitwie, ale czegóż innego można spodziewać się po tego typu produkcji.
Skoro jednak już zahaczyliśmy o temat bitwy... W odcinku rozegrała się jedna. I jak do poczynań wikingów nie mam się jak przyczepić tak do działań strony angielskiej... Hm... Może powiem tak - pomysł księcia Burgreda (brat wyglądającej trochę psychopatycznie księżniczki o niemożliwym do wymówienia imieniu Kwenthrith) i króla Brithwulfa (wuja tejże), by czekać ze swoimi armiami na dwóch brzegach rzeki, którą płynęli wikingowie nie był zbyt fortunny. Ale w momencie, gdy obaj panowie wydawali się śmiertelnie zaskoczeni, że przeciwnicy zaatakowali jedynie mniejsze siły króla Brithwulfa, nie wytrzymałam i roześmiałam się. A czego oni się, przepraszam, spodziewali? Że wikingowie, widząc, że są w mniejszości, rozdzielą się grzecznie, jak na cywilizowanych ludzi przystało i zaatakują obie armie, w sytuacji, gdy dwa brzegi rzeki nie mają w pobliżu ze sobą żadnego połączenia? Hue, hue, książę Burgredzie, pan żeś jest dupa nie strateg.

No i tradycja została zachowana - pojawiła się krew na twarzy.

W każdym razie odcinek Mercenary potwierdził tylko moje podejrzenia, że tęskniłam za tym serialem i narobił mi tylko smaku na więcej. Serial utrzymuje poziom, potrafi utrzymać widza w napięciu i oferuje całkiem spory pakiet postaci, które naprawdę dają się lubić i którym się kibicuje. Dlatego, jeśli jeszcze nie widzieliście najnowszego odcinka... to na co jeszcze czekacie?

Do następnego razu ;)

___________________________________________

* Chociaż nie zawsze - pamiętamy wszak jak bał się pierwszego rejsu swojej nowej łodzi.

czwartek, 19 lutego 2015

Wiecie co...?

... wpisu dzisiaj nie będzie. Będzie jutro, bo dziś całą moją uwagę zamierzam poświęcić powracającym Wikingom. Taki mam niecny plan.

Dlatego zostawiam Wam ładnego wikinga i idę cieszyć oczy, bo coś tak czuję, że stęskniłam się za tym serialem.

Proszę, ładny wiking.

Albo jeszcze jednego, bo wikingów to jednak nigdy dość.

Ot, i drugi ładny wiking.

A teraz kłaniam się w pas i znikam. Jeszcze mi stream ucieknie i co wtedy?

Do następnego razu ;)

środa, 18 lutego 2015

Wszyscy potrzebują swojej Abbie Mills

Hej ;)

Zauważyłam, że praktycznie wszystkie seriale jakie oglądam cierpią na praktycznie tę samą chorobę. Wszyscy już na samym początku zostali brutalnie pozbawieni własnego odpowiednika porucznik Abbie Mills. Co to znaczy? Ano ni mniej ni więcej to, że przez to nikt nie mówi o tym co myśli, nawarstwiają się tajemnice i sekrety i tylko się wszystko komplikuje.

A przecież mogłoby być tak miło i przyjemnie. Za każdym razem, gdy jakaś postać zaczynałaby szaleć, pojawiałaby się ichniejsza Abbie i temperowała ją. Albo wcale nie musiałaby być to ichniejsza Abbie. Po coś w końcu istnieją crossovery:

Mniej więcej w ten sposób (komiks stąd)

A cały ten wpis spowodowany jest tym, że jestem już zmęczona niepotrzebnie nadmuchiwanymi dramami, których pełno we wszelkiego rodzaju serialach a przede wszystkim Supernatural. No ile można!*

Więcej dziś nie napiszę. Idę sobie obniżyć ciśnienie jakimś głupim filmem.

Do następnego razu ;)

____________________________________

* Najwyraźniej bardzo wiele, niestety...

wtorek, 17 lutego 2015

Uhm... filler?

Hej ;)

Świat chyba zachłysnął się premierą 50 twarzy Greya, bo nie mówi się teraz praktycznie o niczym innym. Jak babcię kocham (a kocham mocno), gdzie się nie obejrzę tam stalowooki Christian lub uległa panna Steele. Nie podoba mi się to. Książka mi się nie podobała, a filmu nawet nie widziałam i zobaczyć nie chcę. Uważam, że można w o wiele przyjemniejszy sposób zmarnować dwie godziny swojego życia, dziękuję bardzo.

A może ta niepokojąca stagnacja, która zmroziła przepastne internety wynika z tego, że wszyscy po prostu trwają w niemym oczekiwaniu na trzeci sezon Vikings (to już za dwa dni!) albo House of Cards? W sumie jest to możliwe... Tak przy okazji, skoro już zahaczyliśmy o ten temat, uważam, że wypowiedź pana Willimona na temat wycieku pierwszych dwudziestu minut HoC, jest naprawdę urocza. Twierdzi on, że jest rozbawiony tą niewielką "wpadką" i miło mu się patrzy na reakcje fanów. Och, doprawdy... właściwie trudno się dziwić, że użył akurat takich sformułowań. Byłoby trochę głupio, gdyby powiedział wprost, że ten jakże zabawny "wypadek" zrobił im taką reklamę, że już praktycznie słyszy brzęk pieniążków wpływających na konto. Zostańmy zatem przy wersji z rozbawieniem i innymi miłymi uczuciami.

Mniej więcej tak mu się miło patrzy.

Wobec powyższego nie wiem co mogłabym jeszcze napisać. Znowu o tym, że Gotham jest cudowne, chociaż wprowadzony ostatnio wątek Jeromego jest delikatnie mówiąc dziwny? Że Constantine skończył się w taki sposób jakby twórcy byli stuprocentowo pewni następnego sezonu, choć wcale nie jest to tak oczywiste? Mogłabym, ale jaki jest sens pisać oczywistości?

I tyle w temacie.

Dlatego, by już sztucznie nie pompować objętości wpisu, który, jakby tak się chwilkę głębiej zastanowić, jest tak właściwie o niczym, zakończę w tym miejscu. Może przez noc mnie olśni lub wydarzy się coś wartego uwagi i jutro pojawi się coś konkretniejszego. Może.

Do następnego razu ;)

niedziela, 15 lutego 2015

Od szlachetności Muszkieterów uchowaj nas Panie

Hej ;)

Dlaczego ja się nigdy nie nauczę? Czemu nie ma u mnie takiego magicznego pstryczka, który wystarczyło by przełączyć i nagle już nie musiałabym się czepiać? O ile moje życie byłoby prostsze! Cytując poetę: "Bardzo łatwo - pstryk! i światło." A dokładniej błogosławiony blask totalnego tumiwisizmu.

Niestety, zbawiennego przełącznika nie stwierdzono, a wewnętrzna potrzeba czepiania się jest niezwykle silna. O co mi jednak chodzi tym razem? To proste - dzisiaj mam żal do BBC One.

Już jakiś czas temu wspomniałam o serialu Merlin, który podobno opowiadał o przygodach największego czarodzieja epoki arturiańskiej. Niestety produkcja tak bardzo mieszała w materiale wyjściowym, że nie byłam w stanie oglądać jej bez bólu mego subiektywnego serca. Tak wielkich herezji, jakie głosiła nawet ja nie potrafiłam przełknąć*.

Poziom mojego "I'm so done", prezentujący: Dean Winchester.

A dziś obejrzałam odcinek Muszkieterów, zatytułowany The Return... Od razu zaznaczyć trzeba, że samą produkcje ogląda mi się całkiem przyjemnie, ponieważ wyrobiłam już w sobie umiejętność patrzenia przez palce i nie zwracania uwagi na co większe nieścisłości. Niemniej jednak dziś już nie wytrzymałam. W pustym pokoju wielkim echem musiał odbić się odgłos otwartej dłoni uderzającej w czoło, co w przypadku tego serialu zdarzyło mi się chyba po raz pierwszy. Nie podoba mi się ta świadomość. Niestety, gdy twórcy, w dzikim pędzie robienia z Atosa szlachetnego, nieszczęśliwego i wspaniałomyślnego człowieka obwołali go głosicielem Rewolucji Francuskiej zanim ta się jeszcze zaczęła, uznałam, że chyba nieco przeholowali. Obrazu zniszczeń dopełniło uwłaszczenie chłopów na sto lat przed tym jak ktokolwiek w ogóle zaczął o tym myśleć. Ja rozumiem, że miało to pokazać, że Atos - w przeciwieństwie do złej Katarzyny** - jest szlachetny, powoduje nim smutna i tragiczna historia nieszczęśliwej miłości i generalnie na samą myśl o nim piękna część widowni powinna mdleć, tyle że nie do końca to wyszło***.

Czegokolwiek by jednak nie mówić, Muszkieterowie mają niesamowicie piękne płaszcze.

Dlatego mam mały apel do twórców: opanujcie się. Już wszyscy wiemy, że Atos jest smutny i szlachetny. Nie trzeba robić z niego dodatkowo radosnego, siedemnastowiecznego socjalisty, który brzydzi się przynależnością do klasy rządzącej. Lubimy go bez tego.

Do następnego razu ;)

_______________________________________

* A naprawdę nie jestem najbardziej wymagająca pod tym względem.
** Która jest zła, dwulicowa, zachłanna, zła i w dodatku - o zgrozo! - zachowuje mniej więcej zgodnie z realiami historycznymi. I na pewno, gdy nikt nie patrzy, kopie małe kotki.
*** Totalnie to nie wyszło.

sobota, 14 lutego 2015

Nie wszyscy ludzie kochają Szkotów

Hej ;)

Za każdym razem, gdy przyjeżdżam do domu, wieczorami oglądam razem z jedną z moich Sióstr (lub obiema - faworyzowaniu rodzeństwa mówimy stanowcze nie!) jakiś film. Ot, tradycja taka. Albo przynajmniej coś na kształt tradycji. Ostatnimi czasy częściej w tych wieczornych seansach uczestniczę tylko ja i młodsza z moich Sióstr (lat 14).

Niestety, oglądanie filmów ze mną wiąże się z kilkoma kwestiami, które z niezrozumiałych dla mnie powodów, powodują lekkie podniesienie ciśnienia mojego rodzeństwa. Przykładowo, ostatnio dostałam zakaz chwalenia się znajomością aktorów, pojawiających się w danej produkcji. Co ja poradzę, że oglądaliśmy ostatnio akurat Real Steel, gdzie obsadę stanowiły praktycznie same znajome twarze?

Zachwycanie się akcentami także nie spotyka się ze zrozumieniem. Ale może akurat to spaczenie wynika z bycia filologiem*?

Za to dziś okazało się, że i gusta mamy inne. Kiedy radośnie zaproponowałam mej Siostrze obejrzenie Welcome to the Punch, bo gra tam James McAvoy, ta spojrzała na mnie, westchnęła i dała się przekonać dopiero w momencie, gdy dowiedziała się, że pojawi się tam David Morrissey, który grał Gubernatora w The Walkig Dead.
"Zobacz, Siostro - powiedziałam już w trakcie seansu, wskazując na McAvoya - Czyż nie jest on ładny?"
"Nie, nie jest." odpowiedziała ma Siostra, powodując u mnie wstrzymanie oddechu.
"Przecież jest takim ładnym Szkotem!"
"Jest brzydkim Szkotem." usłyszałam w odpowiedzi, co spowodowało, że przez cały film dyskutowałyśmy nad tym kto jest i kto nie jest ładny i dlaczego.

Ja i tak wiem swoje.

Mam wrażenie, że przez to, że ostatnimi czasy przebywam głównie w tym radosnym kąciku internetów, gdzie żyje szczęśliwa społeczność o gustach niezwykle zbliżonych do moich, nieco zapomniałam o tym, że istnieje jeszcze ogromna przestrzeń ludzi, którzy a) nie kojarzą 3/4 najpopularniejszych ostatnio aktorów anglojęzycznych i b) nie cieszą oczu samym widokiem pewnego Szkota. Takie rzeczy naprawdę łatwo moją umknąć z pamięci. Cieszę się zatem, że dziś ktoś mi w końcu o tym przypomniał, bo chyba zaczynałam nieco tracić perspektywę. Kto by się spodziewał?

Niestety już jutro wracam do Krakowa, gdzie ponownie zacznę się obracać w towarzystwie, które nie sprzyja pamiętaniu o takich błahostkach, jak 86% społeczeństwa, które ma zupełnie inne gusta i opinie niż ja. A może wcale nie "niestety"...?

Do następnego razu ;)

_________________________________________

* Nie sądzę, ale jest to wytłumaczenie dobre jak każde inne i zamierzam się go chwilowo trzymać.

piątek, 13 lutego 2015

Krótka i tragiczna historia mojego oporu

Hej ;)

Ciężka sprawa z tym całym Marvelem, drodzy Czytelnicy. Człowiek czasami jest już nieco zmęczony tymi wszystkimi napływającymi ze wszech stron inforamcjami o nowym filmie/serialu/aktorze/trailerze (niepotrzebne skreślić). Z drugiej jednak strony...

No właśnie.

Jakiś czas temu postanowiłam, że nie będę wiernopoddańczo brać wszystkich wyrobów marvelowskich twórców z całym dobrodziejstwem inwentarza, bo a) jest jeszcze tyle ile innych, interesujących produkcji i b) sama ilość seriali/filmów Marvela jest imponująca i przytłaczająca. Zamierzałam trwać w moim postanowieniu twardo i jak najbardziej wytrwale.

Jednak Marvel to cwana i podstępna bestia i tak łatwo potencjalnego widza (a tym samym źródło zysków) z rąk nie wypuści. Dlatego najpierw sprytnym posunięciem angażowym spowodował, że obejrzę co najmniej trzy odcinki serialu, do którego zupełnie miałam zamiaru podchodzić*, a potem napuścił na mnie moich znajomych, którzy zaczęli nienachalnie, aczkolwiek systematycznie nakłaniać do zapoznania się z inną produkcją.

Twarda i wytrwała byłam mniej więcej do dzisiejszego popołudnia, kiedy to w końcu złamałam się i obejrzałam pierwszy odcinek Agent Carter i... przepadłam. Zamiast uczyć się do poprawki, spędziłam całe popołudnie nadrabiając te epizody, które już miały swoją emisję. Szlag...

Oskar Zrzęda jest idealną ilustracją do tego wpisu.

Jak walczyć ze stworem, który z taką łatwością owija sobie mnie człowieka wokół palca? Zwłaszcza, gdy ma jeszcze świetnego sojusznika w postaci niezwykle silnej słabej woli? Ech, życie nerda jest ciężkie...

Do następnego razu ;)

PS.
Pojawił się pierwszy trailer The Crimson Peak. Jeśli ten film spełni wszystkie obietnice, które złożył w trailerze ma szanse być naprawdę dobrym. No i halo - ma Hiddlestona w swoich szeregach!

_________________________________________

* Tak, obecność Davida Tennanta jest dla mnie wystarczającym powodem.

czwartek, 12 lutego 2015

Bo było za smutno

Hej ;)

Od najmłodszych naszych lat twórcy popkulturowi z uporem godnym lepszej sprawy usiłują wmówić nam, że istnieją tylko dwa typy zakończeń: złe i dobre, z tym że dobrych jest zdecydowanie więcej, a złe właściwe są przede wszystkim filmom dramatycznym*. Ostatnimi czasy wprawdzie** coraz więcej produkcji decyduje się na bardziej niejednoznaczne zakończenia, albo na takie zgoła tragiczne, niemniej jednak wciąż jest to zjawisko na tyle niepopularne, że każdy podobny zabieg wywołuje fale zszokowania i gorące dyskusje.

Czasami jednak następuje rzecz dziwna i z reguły niespotykana. Twórca najpierw decyduje się na smutne zakończenie, a następnie - uświadomiwszy sobie co tak naprawdę zrobił? - uznaje, że jednak nie może wpędzać swoich widzów w aż takie przygnębienie i kręci dodatkową scenę, w której bohater dostaje jednak szczęśliwy koniec.

Dlatego nakręćmy ich jak najwięcej!

I właśnie takimi filmami/serialami się dzisiaj zajmiemy. Przedstawiam poniżej listę kilku dzieł, które zostały (na siłę lub nie) uszczęśliwione na koniec. Jak się łatwo domyślić, spis może zawierać spoilery.

1. Der letzte Mann (Portier z hotelu Atlantic)
Zaczynamy od klasyki. Ten czarno-biały film niemy z 1924 roku miał być dramatycznym obrazem człowieka, który traci wszystko. Tytułowy portier najpierw zostaje zwolniony z pracy i zastąpiony znacznie młodszym pracownikiem, później musi się pożegnać z poziomem życia, do którego przywykł, a na końcu traci nawet szacunek społeczeństwa. Z minuty na minutę staje się coraz bardziej nieszczęśliwy i zniszczony przez nieprzychylną rzeczywistość. Obraz jest ponury, smutny i przygnębiający. I byłby taki do samego końca, gdyby nie ostatnia scena, którą poprzedza bezpośrednie wyznanie twórcy, że zrobiło mu się żal głównego bohatera i postanowił dopisać mu szczęśliwe zakończenie. W ten sposób nagle portier z nieszczęśliwego, zniszczonego człowieka, przeistacza się - za sprawą nieprawdopodobnie szczęśliwego spadku, w postaci wielkiej fortuny - w radosnego mężczyznę, otoczonego służbą i przyjaciółmi. Nie ma to większego sensu i związku z całą poprzednią akcją i konstrukcją filmu i  mocno to widać. Ale przynajmniej portier doczekał się szczęśliwego końca.

Nie można było zostawić bohatera tak nieszczęśliwym.

2. White Collar
Nie ukrywam - taki koniec był ewidentnie do przewidzenia i właściwie nikogo chyba nie zdziwił. Niemniej jednak jakoś tak podświadomie liczyłam na to, że może w tym wypadku twórcy pozwolą Nealowi pozostać martwym. Niestety nie było na to właściwie żadnej szansy - to nie ten typ serialu. Główny bohater zwyczajnie nie mógł zginąć. Można było zabić mu dziewczynę, przydzielonego opiekuna, kolegę po fachu, a na końcu także i kogoś na kształt nemezis, ale nigdy samego protagonistę. A szkoda, bo zakończenie zawierające w sobie rzeczywistą śmierć Caffrey'a miało w sobie jakiś dziwny urok.

W sumie trudno się dziwić - kogoś z taką aparycją zwyczajnie szkoda uśmiercać.

3. Doctor Who
A przede wszystkim odcinek Last Christmas. Przyznam szczerze, że naprawdę liczyłam na odejście Clary w tym odcinku. Zwłaszcza, że nie była to źle rozeznana historia. Clara miała swoje pięć minut z Doctorem, Doctor zdążył konkretnie namieszać w życiu Clary, więc po co to ciągnąć? Tak, tak, wiem - odcinek świąteczny nie może być smutny***. Nie zmienia to jednak faktu, że ostatnia "warstwa" snu, wydała mi się dopisana później, gdy Moffat, skonsultowawszy sprawę z Capaldim i Jenną, uznał, że kończenie wątku Clary akurat w odcinku świątecznym nie będzie najszczęśliwszym rozwiązaniem. A szkoda.

Nikt nie lubi pomarańczy i dopisanych na siłę szczęśliwych zakończeń.

4. Atonement (Pokuta)
Dobra, trochę teraz oszukuję i naginam zasady. W końcu zarówno Cecilia jak i Robbie tak naprawdę zginęli (było to tak realne i podobne do tysięcy innych historii z życia wziętych, że aż mnie to zaskoczyło), a ich szczęśliwy happy end został dopisany im w formie przeprosin przez Briony. Niemniej jednak właśnie ten zastosowany przez Briony zabieg doskonale pokazuje jak takie "uszczęśliwianie" działa w praktyce. Dlatego, pomimo rzeczywistego braku szczęśliwego końca, zdecydowałam się na zamieszczenie tego filmu w moim spisie.

I żyli długo i szczęśliwie, tylko że... nie do końca.

Na tym może zakończmy. Zasada mniej więcej wszędzie jest taka sama. Z reguły jednak podobne sztuczki nie są potrzebne. Twórcy od samego początku uparcie brną w kierunku jako-tako szczęśliwych zakończeń. Prawdopodobnie dlatego, że po prostu łatwiej się je pisze. Poza tym kto poszedłby do kina po to, by wyjść z depresją?

PS.
Czeka nas kolejny, pełen przygód sezon z Bibliotekarzami! Niezwykle cieszy mnie ta wiadomość, bo jakoś dziwnie przywiązałam się do tego głupiutkiego serialu.

_____________________________

* Mówimy tu oczywiście o tzw. mainstreamie. Nieco ambitniejsze, niszowe produkcje podchodzą do tematu odrobinę inaczej... choć nie wszystkie.
** Tak mniej więcej od wyjścia Gry o Tron.
*** Wszyscy wiemy, że to nieprawda. Ten cały serial jest smutny.

środa, 11 lutego 2015

Cieszmy oczy!

Hej ;)

Dziś z powodów mnogich i skomplikowanych nie będzie notki. Zamiast tego zostawiam Wam, drodzy Czytelnicy, coś (kogoś) do cieszenia oczu. Żeby nie było, że w subiektywnym grajdołku nie ma zupełnie nic.

Proszę. Idealny obiekt do cieszenia oczu.

Obiecuję, że jutro będzie już coś konkretnego.

Do następnego razu ;)

wtorek, 10 lutego 2015

Co tam, panie, w internecie?

Hej ;)

Dziś cały popkulturowy świat żyje właściwie jedną wiadomością. Spider-Man w końcu będzie mógł dołączyć do radosnego kółeczka marvelowskich Avengersów. Z jednej strony to cudowna informacja, ponieważ otwiera przed twórcami MCU całkiem nowe możliwości, z drugiej jednak... oznacza to koniec pretekstów do cudownych żartów i kpin, którymi kipiały wręcz internety, niemal po każdym nowym filmie z uniwersum Marvela. Trochę szkoda, lubiłam je...

Niemniej jednak z niecierpliwością będę czekać tego, co się z tej współpracy Marvela i Sony urodzi. Może być naprawdę ciekawie.

A na koniec: najbardziej akuratny tweet, jaki dziś widziałam:

Aaani trochę mnie to nie bawi...

Do następnego razu ;)

poniedziałek, 9 lutego 2015

Alfabet niepokolei: W

Hej ;)

Powtarzalność imion i nazwisk w popkulturze jest rzeczą straszną. Czytam właśnie Rok 1984 Orwella, gdzie głównym bohaterem jest Winston Smith. Jak przeczytałam to imię po raz pierwszy, pamięć szybciutko i usłużnie podsunęła mi obraz innej postaci noszącej to imię. Teraz już się całe szczęście pozbyłam tego odruchu, jednak pierwsze wrażenie pozostaje z człowiekiem do końca.

Niech ta sytuacja będzie pretekstem do formalnego rozpoczęcia cyklu, który swój przedsmak miał we wpisie o Richardach. Dziś - jak się łatwo domyślić - zajmiemy się literką W.

1. Winston
Hannibal. Jedna z najbardziej kochanych przez fandom postaci. Winston nie musi nic mówić, on po prostu jest i wygląda mądrze i uroczo i tylko tym samym podbija serca fanów. Co w sumie jest mu trochę na rękę (łapę?) bo jest tylko psem.
Rzeczą, która najbardziej bawi mnie w tej postaci jest dopisana mu przez fandom wiedza o ludożerczych skłonnościach Hannibala. Już niejednokrotnie Winston próbował za pomocą fanów powiedzieć, że it fuck*ng rhymes, jednak niestety jakoś nikt go nie chce słuchać. A Winston i tak swoje wie.

Oczywiście tak ważna postać nie mogłaby uniknąć zdjęcia w wianku.

2. Winchesterowie
Supernatural. Braci Winchesterów nie będziemy traktować osobno, bo trochę nie ma to sensu. Ich obecność w tym wpisie nie powinna nikogo dziwić, bo czymże byłby wpis bez wspominania o Supernatural. Poza tym są jednym z bardziej rozpoznawalnych rodzeństw w szeroko pojętych internetach. Nawet ludzie, którzy nie oglądnęli w życiu ani jednego odcinka serialu wiedzą kim są Dean i Sam. A wszystko to jest zasługą dzikiego i wszędobylskiego fandomu, który terroryzuje internety. Jeszcze chyba nikt z jego powodu nie zginął, ale zjawisko przybrało tak potworne rozmiary, że prędzej czy później sami Winchesterowie powinni się nim zainteresować.

Oni się bawią, a Adam wciąż siedzi w piekle...

3. Weasley'owie
Harry Potter. Podobno jedyni rudzielce, których wszyscy lubią. W sumie trudno się dziwić - rodzina Weasley'ów jest obrazem, który zawsze powodował, że robiło mi się cieplej na sercu, czy to w trakcie seansu czy lektury książki. Jedynie Percy się wyłamuje z tego radosnego towarzystwa, czego właściwie nigdy nie byłam w stanie zrozumieć. Jak można było zostawić za sobą taką fajną rodzinę, w której zawsze i praktycznie bez względu na wszystko można było znaleźć wsparcie i własny kąt? Nie rozumiałam tego, gdy pierwszy raz czytałam książki i nie rozumiem tego teraz. To było takie... niewłaściwe.

Taaaka duża rodzina!

4. Bruce Wayne
Batman. Nie wiem czy umieszczanie Bruce'a tuż obok radosnej familii Weasley'ów nie jest nieco okrutne, zważywszy na fakt, że panicz Wayne bardzo szybko został pozbawiony swojej. Z drugiej jednak strony nie był znowu w tak tragicznej sytuacji - nie został się z niczym, a poza tym miał przy sobie Alfreda. Strach pomyśleć co by wyrosło z tego osieroconego chłopaka z bohaterskimi ciągotami, gdyby zabrakło jego wiernego kamerdynera.
Ostatnimi czasy, dzięki serialowi Gotham, możemy obserwować co się działo z młodym Waynem pomiędzy śmiercią jego rodziców, a momentem narodzin Batmana. I jak sam wątek śledztwa panicza Bruce'a nie jest taki zły (postać Alfreda dodaje mu +50 do fajności), niestety wiąże się z nim postać nastoletniej Selyny Kyle, której z jakiegoś powodu niezbyt lubię i tylko mnie irytuje. No, ale dość już o niej - nie ma przecież w swoim imieniu nawet jednej litery w.

Bruce Wayne miał już tyle filmowych/serialowych wcieleń, że zdecydowałam się pokazać ostatnie.

5. Elijah Wood
Ostatni przedstawiciel wybranej przeze mnie Grupy W i jednocześnie jedyny, mogący pochwalić się legalną dokumentacją*. Muszę się przyznać, że żywię co do tego aktora nieco niezdrową fascynację, której powodem są jego oczy. Zawsze wydawało mi się, że posiadanie tak intensywnie niebieskich oczu jest niemożliwe. Serio. Gdy zobaczyłam go pierwszy raz we Władcy Pierścieni, byłam święcie przekonana, że są one efektem jakiejś komputerowej sztuczki**. Niemniej jednak to dopiero Everything is Illuminated uświadomiło mi, jakie możliwości wyrazu dają takie oczy. Pod wrażeniem jestem do teraz.

Kiedyś te oczy wzbudzały we mnie niepokój.

Cykl zaczął się właściwie od samego końca alfabetu, ale to nic. I tak nie zamierzałam ściśle trzymać się odpowiedniej kolejności. gdyby wszędzie było tak samo i wg takich samych reguł, świat byłby nudny. A dzięki temu jest przynajmniej interesująco.

Do następnego razu ;)

_________________________________

* Chociaż mogę się mylić - nie wiem czy Winston ma wyrobione dokumenty.
** Potem zobaczyłam Legolasa w Hobbicie i zrozumiałam swoją pomyłkę.

niedziela, 8 lutego 2015

Do trzech odlicz!

Hej ;)

Dzisiaj będzie króciutko i zwięźle. Przedstawię Wam, drodzy Czytelnicy, trzy wiadomości: jedną radosną, jedną napełniającą nadzieję oraz jedną, która sprawiła, że dziki fangirl podniósł głowę. Nie przedłużajmy już - let's go!

1. Wciąż jest nadzieja
Okazuje się, że pomimo nieustająco niskiej oglądalności, Constantine ujrzał nieśmiałe światełko nadziei. Po internetach krążą plotki jakoby NBC miało przenieść produkcję do swojej siostrzanej stacji Starz, zmieniając przy okazji, albo może dla zmyłki, jej (produkcji, nie stacji) nazwę na Hellblazer. Byłoby to rozwiązanie korzystne dla serialu, chociażby z tej prostej przyczyny, że w takim wypadku twórcy mieliby dużo więcej swobody i mogliby pokazać więcej. Przede wszystkim pożegnaliby się z durnym zakazem palenia, który wisi nad nimi, czyniąc wszystkie sceny zawierające Constantine'a i papierosy nieco śmiesznymi. Dlatego trzymam kciuki za urzeczywistnienie tych plotek.

John Constantine też czeka na rozwiązanie tej sytuacji.

2. Dobre filmy zawsze zostaną zauważone
Podczas dzisiejszej ceremonii rozdania BAFTA mój osobisty faworyt - Grand Budapest Hotel zdobył aż pięć statuetek. Między innymi za scenografię (co chyba nikogo nie dziwi - wystarczy spojrzeć na jakikolwiek kadr) oraz muzykę. Z tego ostatniego cieszę się chyba najbardziej, ponieważ uważam, że w tamtym roku nie powstało nic, co mogłoby przebić soundtrack autorstwa Alexandra Desplata. Dlatego im więcej nagród dla tego arcydzieła tym lepiej. Generalnie - więcej takich filmów!

Piękny, piękny, piękny film!

3. Dziki fangirl wietrzy spiseG!
Ten news związany jest dość mocno z poprzednim. Jak wiadomo, najważniejszą częścią uroczystości rozdania BAFTA wcale nie jest samo rozdanie statuetek. O nie, moi drodzy Czytelnicy! Najważniejsze jest to kto i z kim (i w jakim stroju) pojawił się na czerwonym dywanie. A przewijała się tam cała plejada gwiazd, w tym James McAvoy i Benedict Cumberbatch, obaj panowie z żonami lub prawie-żonami. Zaś Tom Hiddleston przyszedł sam. Wybiórcza przytomnie zauważyła, że aktor z reguły pojawia się na takich imprezach bez towarzystwa. Nie wiem co dokładnie to może oznaczać, ale mój wewnętrzny fangirl* bije na alarm.

A tak zupełnym mimochodem dodam, że ta mucha dodaje Tomowi +70 do uroku.

Miało być krótko, więc i jest krótko. Ileż można pisać o trzech maleńkich informacjach. Jutro będzie ciekawiej.

Do następnego razu ;)

_________________________

* Który, jak wiadomo, rzadko kiedy myśli racjonalnie.