piątek, 31 października 2014

Jesteś pewien, że wiesz co oglądasz?

Hej ;)

Na pytanie o ulubione gatunki filmowe/serialowe każdy raczej bez większych problemów jest w stanie odpowiedzieć. Dzięki tak jasno określonym "preferencjom" łatwiej jest znaleźć jakiś film/serial, który ma szansę się nam spodobać*. Czasami jednak, zwiedziony przynależnością do gatunku, człowiek chwyta się produkcji, która nijak nie ma prawa trafić w jego gusta. Mniej więcej z tego powodu nie ufam internetowym przypisywaniom gatunków do filmów/seriali. I właśnie o takim przyporządkowaniu zamierzam dziś napisać.

Jak już pewnie zdążyliście się zorientować, drodzy Czytelnicy, oglądam całkiem pokaźną ilość seriali. Nie wiem skąd to się bierze, bo przecież teoretycznie nie mam na to czasu. Niemniej jednak lubię myśleć o sobie jako o człowieku, który jako-tako w tematach serialowych się orientuje i wie mniej więcej o czym poszczególna produkcja opowiada. Dlatego, gdy buszując po internetach, zawędrowałam na pewną stronę z torrentami i znalazłam tam opcję określania gatunków, szybko dałam się porwać zabawie. Czego ja się wtedy nie dowiedziałam!

Castiel wie co mówi - za piractwo idzie się do piekła. Pamiętajcie! (obrazek stąd)

Zacznijmy może od klasyków. O serialu Supernatural dowiedziałam się, że należy do takich gatunków jak: Action, Drama, Thriller, Adventure, Horror-Supernatural, Mystery. "Aha" pomyślałam. "Kto by się spodziewał?". Jak jestem w stanie zgodzić się co do akcji, przygody, treści nadprzyrodzonych i dramatu (wiadomo - sezon bez co najmniej pięciu odcinków z płaczącymi Winchesterami się nie liczy), nawet jakoś przymknę oko na tajemnice, które już dawno tajemnicami być przestały (o ile w ogóle kiedykolwiek nimi były), tak przypisywania temu serialowi gatunków thrillera, a tym bardziej horroru zrozumieć nie mogę. Nie wiem, może to ja po prostu taka nieczuła jestem? Może rzeczywiście Supernatural jest tak niesamowicie straszne, że bez kocyka i poduszki do zasłaniania oczu się tego oglądać nie da? Nie jestem tego w stanie stwierdzić. W każdym razie ja tam się nie boję Winchesterów**

Taki właśnie ten "Supernatural" straszny.

Zachęcona powyższym przykładem szybciutko wpisałam w wyszukiwarkę Sleepy Hollow,chcąc się dowiedzieć cóż takiego jeszcze oglądam. Tym razem było ubogo: Drama, Mystery, Horror-Supernatural. Marne trzy gatuneczki. Z tym, że trafiony tylko jeden... no... może jeden i pół, bo tajemniczy ten serial może i bywa, ale niestety suspensu utrzymać to on niezbyt potrafi. Za to zastanawia mnie to skąd tam wziął się tam ten horror? Może po prostu jest to taka kategoria łączona i każda produkcja mająca w sobie elementy nienaturalne z marszu będzie przypisywana do horroru? Albo - ponownie - to we mnie tkwi problem? Chciałabym znać odpowiedź na to pytanie. W każdym razie zaskoczyło mnie, że oglądam aż tyle tak strasznych produkcji.

Kolejny taki straszny serial.

"No dobra" pomyślałam. "Może to były złe przykłady i może trafiam na same niepopularne seriale (ale przecież Supernatural!) i powinnam spróbować czegoś innego?" Pchana tą myślą, wklepałam do wyszukiwarki hasło Game of Thrones. Ponownie wyskoczyły mi trzy gatunki. A mianowicie Drama, Fantasy i... Family. Muszę przyznać, że w tym momencie zgłupiałam. No, jeśli Gra o Tron jest serialem familijnym to ja mam na imię Hermenegilda. Z drugiej jednak strony nie mogłam powstrzymać nieodpowiedniego nieco w tym momencie krzywego uśmieszku, bo wyobraźnia usłużnie podsunęła mi obraz całej szczęśliwej rodzinki zasiadającej przez telewizorem i beztrosko oglądającej paradę nagości i fruwających wnętrzności, jaką czasami ma okazję być Gra o Tron. Obrazek był tak uroczy, że niestety przegrałam z własną mimiką.

Przez chwilę miałam unikalną możliwość poczuć się jak Jon Snow.

Zupełnie już zdezorientowana, chwyciłam się ostatniej deski ratunku jaka mi pozostała. W końcu kto inny jest w stanie mnie uratować jak nie Doctor? Nie zwlekając ani chwili wyszukałam Doctora Who. Tym razem obrodziło w gatunki, bo wyskoczyło ich aż sześć. Przyjrzałam się im dokładniej. Hm... Action, Comedy, Family... ok, jak dotąd wszystko w porządku... Sci Fi, Adventure, Medical. Chwila, co?? Medical?! Nosz, kurde blade! A zapowiadało się tak ładnie! Ale nie, okazuje się, że tysiące ludzi na świecie beztrosko ogląda sobie serial medyczny, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Najwyraźniej wszystkie seriale z słówkiem doctor w nazwie są produkcjami o lekarzach. A to ci psikus.

W sumie Doctor już swoje lata ma, więc może zdążył zrobić gdzieś w międzyczasie doktorat z medycyny. Co na to powiesz, Doctorze?

Nie wiem czy byłam gotowa na takie informacje i rewelacje. Chyba nie. Nie wiem także co zamierzam z tą nowo nabytą wiedzą począć. Na razie przyjmuję do wiadomości, że w poczet oglądanych przeze mnie seriali wpisują się produkcje medyczne i horrory. Jak zastanowię się co z tym faktem zrobić, wrócę i zamelduję.

Do następnego razu ;)

_____________________________________

* Chociaż czasami człowiek bywa tak zamknięty we "własnych" gatunkach, że omija szerokim łukiem produkcje naprawdę dobre, bo niepasujące do jego preferencji.
** Dobra, kłamię. Za każdym razem boję się, że w trakcie intra pojawi się Carry On My Wayward Son, a w odcinku zawarty zostanie płaczący Winchester... Ale chyba nie na tym polega istota horroru, prawda?

czwartek, 30 października 2014

OK. This looks bad..., czyli zdań parę o duchowych zwierzach

Hej ;)

W szerokich toniach internetów funkcjonuje takie pojęcie jak spirit animal, przejęte prawdopodobnie z kultury Indian lub którejś z kultur Wschodu*. Określenie to oznacza jakiegoś zwierza, z którym w jakiś sposób identyfikujemy się na poziomie duchowym. Aczkolwiek zwierz ten wcale nie musi być zwierzem. Równie dobrze może być człowiekiem. Co jeszcze bardziej interesujące, człowiek będący naszym spirit animal, wcale nie musi nawet realnie istnieć. Fascynujące są te internety z ich dziwnymi zjawiskami. Dlaczego jednak o tym wspominam? Ano dlatego, że dziś podzielę się z Wami, drodzy Czytelnicy, moim duchowym zwierzem.

Jak już pewnie niejednokrotnie wspominałam, nie jestem ekspertem w dziedzinie komiksów. Co więcej, nie mogę nawet pochwalić się jakimiś większymi osiągnięciami w tym temacie**. Pomimo tego jest jedna postać, której perypetie śledzę na bieżąco. Jest nią Clint Barton aka Hawkeye. I mogę z pełną świadomością i gotowością poniesienia konsekwencji powiedzieć: Clint Barton is my spirit animal.

Uwielbiam tę postać, jednak strój to ma koszmarny.

Powody można zamknąć w kilku prostych punktach:

1. Wiecznie niewyspany
Jak superbohaterski świat długi i szeroki, nie było mi dane jeszcze spotkać osoby, która ma takie wielkie problemy z uzyskaniem odpowiedniej ilości snu. Serio. Clint, gdy tylko zauważa możliwość ucięcia sobie drzemki, wykorzystuje ją. Jednakże, pomimo ciągłego niedospania i tak zarywa noce, więc funkcjonuje właściwie dzięki kawie. Zupełnie jak student.

A gdy śpi, śni o jedzeniu. Na pewno jest studentem.

2. Rzeczywistość jest trudna
Mam wrażenie, że Barton ma lekkie problemy z ogarnięciem rzeczywistości. Stara się jak może, a i tak zawsze trafi się coś, co go przerośnie. I wcale nie musi być to do razu panosząca się po mieście, zapętlona na powtarzaniu bro i seriously rosyjska mafia. Częściej są to jednak trudne relacje międzyludzkie. Głównie to kobiety są trudne.

Planowanie i pamiętanie o planach też może sprawiać problemy.

3. Najlepszy przyjaciel człowieka
Jako że kontakty międzyludzkie nastręczają właściwie samych trudności, wyjściem z sytuacji może stać się zwierzątko. W przypadku Clinta stał się nim pies***. Mam wrażenie, że posiadanie czworonoga daje Bartonowi wiele radości i satysfakcji. Całkowicie go rozumiem - nie ma lepszego pocieszyciela po przegranej kłótni lub nieudanej rozmowie z przyjacielem niż pies. A Hawkeye niestety często potrzebuje psa. Czasami nawet bardziej niż sobie uświadamia.

Psy są fajne.

4. Popkultura nie gryzie
Barton nie boi się tracić czasu przed telewizorem. Co więcej, kupuje nawet dobry sprzęt tylko po to, by mieć okazję tracić czas przed telewizorem ze znajomymi. Pomijam fakt, że ma problem z jego zamontowaniem i o pomoc musi prosić Starka. Technologia też jest trudna. I nawet jeśli w trakcie wspólnego seansu zdarzy mu się zasnąć to i tak urzeka mnie to, że stara się być mimo wszystko na bieżąco.

Nikt nie lubi spoilerów - nawet najlepszy marksman na świecie.

5. Normalność wcale nie jest zła
Pomijając wszystkie powyższe cechy, w Bartonie najbardziej podoba mi się to, że właściwie to zwyczajny facet. Poczciwy, dobry i odrobinę nieporadny. A i tak wciąż zasługujący na przedrostek super- przy nazwisku, chociaż nigdy go nie dopisujący. Mam wrażenie, że właśnie po to został stworzony. Bo oczywiście fajnie jest wyobrażać sobie, że jest się niesamowitym Thorem, Wolverinem, Supermanem czy Spidermanem (niepotrzebne skreślić), jednak o wiele łatwiej jest utożsamić się z lekko nieogarniętym, oblepionym plastrami Clintem Bartonem.

Nie ma to jak zasłużony odpoczynek po całym dniu ratowania świata. A przynajmniej jego kawałka.

Możecie mówić co chcecie. Możecie nawet nie widzieć w Clincie Bartonie tego, co wydaje mi się, że widzę w nim ja. Bo ja i tak wiem swoje. Moja fascynacja i cała gorąca sympatia dla tej postaci jest silna i ma się dobrze. I myślę, że miałabym szansę całkiem dobrze się z Hawkeye dogadać. Mam już doświadczenie z ludźmi pijącymi kawę dzbankami.

Do następnego razu ;)

_______________________________

* W przypadku takiego typu wpływów, ciężko stwierdzić jednoznacznie skąd internety coś przywłaszczyły.
** Z papierowych wydań posiadam jedynie wychodzącą (na szczęście) w Polsce serię Pandora Hearts, jednak jest to manga, więc nie wiem czy powinnam zaliczać to w poczet komiksów w rozumieniu h'amerykańskim.
*** A nawet - jak teraz usiłują udowodnić nam twórcy filmowi - cała farma.

środa, 29 października 2014

Niech to szlaczek!

Hej ;)

Jako, że marvelowskie szaleństwo wciąż trwa w przepastnych otchłaniach internetów, wpadam tylko szybciutko by napisać kilka słów i wracam szaleć dalej. Głupie gify z Bartonem-farmerem* nie znajdą się same.

Nie ma chyba na świecie człowieka, któremu nie zdarzyło się choć raz w życiu przekląć. Generalnie ludzie wytworzyli kilka narzędzi, dzięki którym są w stanie wyrażać się nieco bardziej ekspresyjnie niż zazwyczaj. Ekspresywne okrzyki należą do właśnie tej grupy. I o ich reprezentantach w świecie filmów/seriali dziś powiem słówko lub dwa.

Że tak powiem, wyrażenie klasyczne.

W zależności od rodzaju produkcji ekspresyjnie wyrażać się można na kilka sposobów. Jednak najbardziej fascynującym zdaje się być nieco nieoficjalny konkurs, który trwa wśród twórców na najzgrabniejszą parafrazę lub eufemizm. Wygrywa ten, który wymyśli najlepszy sposób na przeklinanie bez przeklinania. Oczywiście twórcy produkcji dla dzieci są z tego konkursu wykluczeni, bo oni mają taką wprawę w podobnych kwestiach, że wygryźliby konkurencję właściwie błyskawicznie.

W ładnym serialu Fullera nie do pomyślenia byłoby użycie brzydkiego języka.

Z kolei niektórzy twórcy filmów/seriali chcą pochwalić się swoją inwencją, dzięki której ich bohaterowie wykrzykują przeróżne rzeczy w momencie wielkich emocji. Moim maleńkim hobby jest wyszukiwanie ekspresyjnych wyrażeń postaci filmowych/serialowych, które w jakiś sposób odróżniają się od ogólnie przyjętej normy. Co interesujące najczęściej składową tych wyrażeń jest słowo holy. Nie wiem czy ma to jakieś głębsze znaczenie, lecz czuję w tym jakąś grubszą aferę. Bo jak wiadomo nie ma przypadków - Wszechświat nie jest aż tak leniwy.

Tutaj wyrażenie, które zapewniło Crowleyowi nieśmiertelność w przepastnych odmętach internetów...

... a tutaj mój ostatni ulubieniec.

Oczywiście cały powyższy wpis wcale nie oznacza, że takie popularne słowa jak fuck czy shit wyszły z użycia. Skądże! Wciąż stanowią silną grupę słów, które pojawić się muszą właściwie w każdym filmie/serialu. I właśnie dlatego dziś o nich nie wspominałam. No bo w końcu ile można słuchać w kółko tego samego?

Do następnego razu ;)

______________________________

* Marvel chyba nie zdaje sobie sprawy jaki prezent zrobił fandomowi.

wtorek, 28 października 2014

Małe zerknięcie w przyszłość

Hej ;)

Będzie dziś krótko. W końcu jest późno, jest zimno i jestem nieco zmęczona. A poza tym jest wtorek.

Wtorki są najgorszym dniem mojego tygodnia. Nie dość, że mam wtedy najwięcej zajęć, to jeszcze zaczynają się one o 8.00*, a poza tym są ułożone w taki sposób, że gdy wracam do mieszkania, nie marzę o niczym innym jak tylko o wielkim kubku herbaty, pół godzinie świętego spokoju i może odrobinie jedzenia. Taki to zły dzień jest. Dlatego uważam, że Marvel nie mógł wybrać gorszego dnia na ogłaszanie swoich rewelacji.

Sammy też nie lubi wtorków.

Aczkolwiek marvelowskie rewelacje są... no... rewelacyjne. Oto właśnie dziś dowiedziałam się co będę robić do maja 2019. I nie, ani nie jestem pewna, że skończę studia, zacznę pracę czy może zacznę się powoli ogarniać życiowo. Kto się przejmuje takimi banałami. Moi drodzy, jakkolwiek szalenie to nie brzmi, już wiem, że całkiem sporo czasu do połowy roku 2019 zamierzam spędzić w kinie.

Kolokwialnie mówiąc, jaram się.

Trzeba przyznać, że jest się czym ekscytować, ponieważ marvelowa rozpiska wygląda imponująco. Żeby nie być gołosłownym, przytaczam bardzo uroczą listę za portalem Hatak.pl:

Ant-Man - 17 lipca 2015 
Captain America: Civil War - 6 maja 2016 
Doctor Strange - 4 listopada 2016 
Strażnicy Galaktyki 2 - 5 maja 2017 
Thor: Ragnarok - 28 lipca 2017 
Black Panther - 3 listopada 2017 
Avengers: Infinity War, Part 1 - 4 maja 2018 
Captain Marvel - 6 lipca 2018 
Inhumans - 2 listopada 2018 
Avengers: Infinity War, Part 2 - 3 maja 2019

Internety i ja oszaleliśmy. Jedna informacja dała tyle szczęścia. Rozszalała się od razu dyskusja o tym co dokładnie to oznacza, jak wyglądać będzie każdy z tych filmów, w jakim kierunku zmierza całe MCU, czy Marvel jest w stanie udźwignąć tyle filmów na raz i utrzymać je na znośnym poziomie i dlaczego nie DC**. Tutaj znowu muszę pochwalić marvelowskich speców od reklamy i promocji, bo prawdopodobnie dzięki ich zmyślnej taktyce ich studio od jakiegoś czasu nieustannie jest "na językach". Cały czas się coś dzieje, a fandom utrzymywany jest w stanie ciągłego podekscytowania i czujności. A taki fandom to fandom gotowy zalać kina, gdy tylko wyjdzie jakiś nowy film, w przerażającej ilości i przynieść ogromne zyski. A jak wiadomo, duży pieniądz nie jest zły.

A tak cieszą się twórcy Marvela na myśl o pieniążkach płynących na konto.

Kto by pomyślał, że informacja o planowanych filmach może stać się taką sensacją. Ciekawe czy inne studia i wytwórnie będą usiłowały powtórzyć zadziwiające osiągnięcie Marvela. Pewnie tak. Pytanie tylko w jaki sposób i z jakim skutkiem. W każdym razie, Marvel, you got my attention.

Do następnego razu ;)

_____________________________

* Nie ma gorszej tortury niż kazać mi wstawać przed 9. Serio. Mogę nie spać pół nocy, ba! cała noc, ale kiedy przychodzi do wstania rano dzieją się dramaty.
** Dobra, może jestem trochę złośliwa, ale wciąż bardzo bolesny w mojej pamięci jest Green Latern.

poniedziałek, 27 października 2014

Porozmawiajmy o dzieciach

Hej ;)

Dawno nie popełniłam wpisu sprowokowanego przez odcinek Doctora Who. Nie wiem czym jest to powód do radości czy może smutku. W każdym razie dziś zamierzam to nadrobić, albowiem ostatni epizod wywołał u mnie kilka przemyśleń, którymi (a jakże!) zamierzam się podzielić z szerszą publicznością.

Jak pewnie większość ludzi wie, Doctor Who jest właściwie serialem teoretycznie skierowanym w głównej mierze do dzieci. Co jednak interesujące nie każdy Doctor jest samych dzieci wielbicielem. Oczywiście zależy to od Regeneracji i od jej charakteru, lecz odczucia Doctora w tej materii wahają się od radosnej fascynacji do pewnego rodzaju zirytowania pałętającą się pod nogami dzieciarnią. Czasami bywa tak zaaferowany trwającą akuratnie "przygodą", że niemalże zapomina o stojącym przy nim dziecku.

Prawdopodobnie, gdyby nie Clara, Dwunasty nigdy nie pomyślałby, że wypada zapytać dziecka o imię.

Z drugiej jednak strony, Jedenasty z dziećmi nie miał właściwie najmniejszego problemu. Każde z nich było dla niego czymś nowym, czekającym jedynie na odkrycie i niesamowicie ciekawym. Co więcej, można było odnieść wrażenie, że czasami woli przebywać właśnie z dzieckiem niż z jego rodzicami, a bywało wręcz, że świetnie bawił się, zastępując nieogarniających nieco rzeczywistości rodziców. Jakby na to nie patrzeć, pierwszą osobą, z którą Jedenasty rozmawiał po regeneracji była mała, przestraszona dziewczynka. Jak bardzo potem wpłynęło to na jego osobowość nie jestem w stanie stwierdzić, jednak trzeba przyznać, że całe to Wcielenie miało w sobie bardzo dużo z dziecka.

Co właściwie nikogo nie dziwi.

Za to Dwunasty ma z dziećmi ogromny problem, bo - wydaje się - ich obecność tylko go irytuje. Z drugiej strony tę Regenerację chyba wszystko nieco wkurza, od własnej niewiedzy po stojących obok niego ludzi w ogóle. Nie wiem czy wynika to tylko z samego wyglądu grającego go Petera Capaldiego, czy może taki był zamysł twórców, niemniej jednak wiecznie naburmuszony Doctor stara się mieć z dziećmi jak najmniej wspólnego. Nie przeszkadza mu to oczywiście przechowywać w TARDIS całego stada uczniów Clary, ale mam wrażenie, że wpuszcza je tam tylko i wyłącznie po to by nie być samotnym. Gdyby miał wybór, zabrałby Clarę kogoś dorosłego.

Bo jak wiadomo - dzieci to w sumie same problemy.

Jednakże sprawa wygląda zupełnie inaczej, gdy to dziecko potrzebuje ratunku. Wtedy bez względu na Wcielenie, dziecko dla Doctora staje się kimś niesamowicie interesującym, będącym w centrum uwagi, a jego problemy są wtedy najważniejsze. I nie jest ważne, że ratowany człowiek ma lat dziesięć lub mniej. Potrzebuje ratunku, więc Doctor chętnie staje się bohaterem gotowym ten ratunek dostarczyć. Później jednak robi dziecku ładnie pa-pa i wraca do swoich poprzednich zachowań, bo przygoda już się skończyła i teraz pewnie gdzieś zupełnie indziej czeka następna.

Uratowałem małego człowieka! Yay!

Zastanawiające jest też to jak ogólnie w programie dla dzieci jest mało... samych dzieci. Nie wiem czy powinno się to liczyć na plus czy raczej na minus, jednak Doctor raczej podróżuje i spotyka głównie osoby dorosłe. Jeszcze nie spotkałam się wprawdzie ze stwierdzeniem, że Doctor Who byłby lepszy gdyby "dziecięcy współczynnik" byłby wyższy*, jednak sam ten fakt jest interesujący. Z drugiej strony wydaje mi się, że samym twórcom byłoby nieco trudno ogarnąć więcej dziecięcych aktorów, ponieważ praca z dziećmi (a zwłaszcza w show-biznesie) nigdy nie jest łatwa.


Wprawdzie nie do końca pasuje to do wpisu, ale nie mogłam się powstrzymać. (komiks stąd)

Przyznam się, że gdy planowałam ten wpis, wyobrażałam go sobie inaczej. No cóż. Najwyraźniej tak właśnie miał wyglądać. W każdym razie martwi mnie nieco to, do jakich dziwnych przemyśleń prowokuje mnie właściwie każdy odcinek Doctora Who. Aczkolwiek może nie powinno.

Do następnego razu ;)

P.S.
Okazuje się, że mój typ przegrał i Doctora Strange'a zagra jednak Benedict Cumberbatch. Czyli na kolejnego Sherlocka przyjdzie mi jeszcze dłuuuuugo poczekać. No nic, gratulacje panie Cumberbatch i do zobaczenia kiedyś w kinie.

_______________________________

* Sama też uważam, że tyle dzieci ile jest to ilość odpowiednia.

niedziela, 26 października 2014

O filmach z nieznanym zakończeniem

Hej ;)

W moim trwającym już chwilkę życiu dane mi było obejrzeć już kilkaset filmów. Mogłabym pewnie obejrzeć nawet więcej i z pewnością nic by mi się nie stało gdybym obejrzała mniej. Widziałam już produkcje niesamowicie dobre i niesamowicie złe, a także sporo tych przeciętnych, które ulatują z głowy tuż po zakończeniu seansu. I - jakby się głębiej zastanowić - poświęciłam filmom całkiem spory kawałek mojego czasu, jednak wciąż nie uważam się za żadnego eksperta w tej dziedzinie. Do czego jednak zmierza ten przydługawy wstęp? Do tego, że pomimo iż jestem właściwie widzem wytrwałym, jest kilka produkcji, z którymi przegrałam.

Jak można przegrać z filmem? Wiele osób pewnie powiedziałoby, że film wygrywa, gdy się go nie zrozumie. Otóż nie, ponieważ (przynajmniej w moim odczuciu) niektóre produkcje są kręcone właśnie po to by być nierozumianymi. Przegrana z filmem następuje wtedy, gdy nie jesteśmy w stanie go obejrzeć do końca. Za to największą porażką jest ten moment, gdy opuszczamy salę kinową przed końcem seansu. I, chociaż takie sytuacje zdarzają się wyjątkowo rzadko*, świadczą one o naszej osobistej porażce w starciu z filmem.

Czasami nie pozostaje zwyczajnie nic innego niż wyjść.

Powiem szczerze, że mnie osobiście tylko raz zdarzyło się wyjść z kina nie zobaczywszy filmu do końca. Było to jeszcze w zamierzchłych czasach przełomu gimnazjum i liceum, kiedy to moja fascynacja kinem i światem filmowym dopiero nabierała konkretnego kształtu. Poszłyśmy z koleżanką na dzieło Davida Lyncha Inland Empire i... Hm... Był to najdziwniejszy i najbardziej niezrozumiały film, jakiego urywek dane mi było obejrzeć. Po wyjściu z kina po mniej więcej pół godzinie seansu, spędziłyśmy z koleżanką jeszcze co najmniej półtorej godziny, szlajając się po pogrążonych w nocy ulicach naszego miasta, zastanawiając się co właściwie właśnie zobaczyłyśmy. Minęło już kilka ładnych lat od tego wydarzenia, ja wciąż nie wiem, a pojedyncze sceny z tego filmu prześladują mnie praktycznie nieustannie. A filmu w całości też nie obejrzałam do teraz. Nie wiem nawet czy kiedykolwiek to zrobię.

 Mam okropny problem z tym filmem.

Mniej więcej w tym samym okresie mojego życia przechodziłam dziki etap nadrabiania wszystkich filmów, w których grał Johnny Depp**, dzięki czemu było mi dane obejrzeć takie filmy jak Don Juan, Czekolada, Sweeney Todd: Demoniczny Golibroda z Fleet Street oraz Dziewiąte Wrota. Chociaż właściwie z tym ostatnim niestety przegrałam okrutnie. I to wcale nie dlatego, że był dziwny, albo coś z nim było wybitnie nie tak, jeśli chodzi o trudność w odbiorze. Chciałabym, żeby tak było. Niestety, wyłączyłam Dziewiąte Wrota głównie z tego powodu, że mnie okrutnie znudziły. Wiem, że teraz pewnie tak by się to nie skończyło (halo, obejrzałam w całości Watchmen. Strażników!), jednak gdy człowiek jest młodszy ma nieco mniej cierpliwości. Pewnie kiedyś zrobię drugie podejście, jednakże jakoś wybitnie nie mogę się do tego zebrać. Powtarzam sobie ciągle, że mam czas.

Nawet obecność Johnnego Deppa nie pomogła.

Z kolei teraz przyznam się do czegoś, za co zostanę pewnie internetowo zlinczowana. Albo stracę tą niewielką grupkę Czytelników, którzy jeszcze mają do mnie cierpliwość. Otóż nie byłam w stanie obejrzeć filmu The Counselor do końca. Teraz można już bić. Przykro mi, ale ta produkcja jest dla mnie tak niezrozumiała, będąc przy tym tak nieznośnie nudną, że to się w głowie nie mieści. Czekałam z wyłączeniem jej naprawdę długo, jednak koniec końców przegrałam, bo uznałam, że się tego zwyczajnie nie da oglądać. A przynajmniej ja nie jestem w stanie. Kto wie - może kiedyś, gdy będę starsza i (może)mądrzejsza, wrócę do tej produkcji i dotrwam do końca. Może. Jednak nie obiecuję sobie zbyt wiele. Aczkolwiek także nie przekreślam. Ale na pewno nie nastąpi to prędko.

Michael Fassbender mnie skusił, lecz nie zdołał zatrzymać.

Nie zamierzam robić tutaj pełnej, subiektywnej listy filmów, których nie zdołałam obejrzeć do końca. Aczkolwiek to nieco dziwne, które produkcje zniechęciły mnie tak bardzo, że nie wytrzymałam z nimi do końca, chociaż inne - również te złe*** - jakoś udało mi się zmęczyć. Może to była kwestia nastroju, pogody, wieku, lub jakiegoś innego, równie zwariowanego czynnika, który wpływa na mój odbiór produkcji filmowych. W każdym razie przyznaję się do porażki. Zostałam pokonana przez film. I to niestety nie jeden.

Do następnego razu ;)

_____________________

* Bo takie wychodzenie przed końcem to właściwie strata pieniędzy i lepiej już zagryźć zęby i doczekać do napisów, z tym, że czasami zwyczajnie się nie da.
** Błagam, która nastolatka nie miała w swoim życiu fazy wzdychania do Johnny'ego Deppa!
*** Jak chociażby tragiczne Mroczne Cienie, których istnienia nie uznaję i wciąż wierzę, że Burtonowi się coś zwyczajnie pomyliło i wcale nie chciał nakręcić tego filmu.

sobota, 25 października 2014

I've got no strings on me!

Hej ;)

Dwa dni temu w sieci pojawił się pierwszy trailer Avengers: Age of Ultron, co zostało odnotowane przez wiecznie głodne internety i przyjęte z niemal histerycznym entuzjazmem. A przyznać trzeba, że nie jest tak bez powodu, bo jak już zdążyłam gdzieś wspomnieć, film zapowiada się epicko. To aż przerażające, że musimy czekać jeszcze do maja. Ja to bym chciała już!*

Już dawno nie czułam takiego podekscytowania po obejrzeniu trailera.

Jest jednak jedna rzecz, która została odebrana przez fanów chyba nie do końca w ten sposób, w jaki wyobrażali to sobie twórcy Marvela. Chodzi mi tu o piosenkę, będącą podkładem trailera, czyli przerobioną wersję utworu z Pinokia I've Got No Strings On Me**. Z jednej strony pasuje idealnie, nawiązanie jest takie, że chyba nawet najbardziej nieogarnięty człowiek by załapał, a wersja podoba mi się tak bardzo, że spędziłam dziś dwie godziny na szukaniu całości przerobionej piosenki. Z drugiej jednak strony sprowokowało to fanów do własnej interpretacji jeszcze nie widzianego filmu.

Ostrzegam - raz usłyszanego się już nie odsłyszy, więc jeśli nie chcecie mieć przy oglądaniu bardzo dramatycznego trailera przed oczami tańczącego Pinokia - nie klikajcie w strzałkę odtwarzania.

Z tej analizo-interpretacji wynikają przede wszystkim dwie rzeczy. Po pierwsze: Disney, wykupując studio Marvel zrobił interes życia***, bo teraz może do każdego trailera wrzucać swoje stare piosenki i zarabiać na tym, co już - wydawałoby się - sprzedać się nie da. Trochę racji w tym jest, a poza tym daje to możliwość do organizowania konkursów "Jaki utwór podłożyć pod (np.) trailer Thora 3". Po drugie zaś: fabuła Avengers: Age of Ultron wcale nie będzie się skupiać na walce Avengersów z nowym, dość paskunym przeciwnikiem (jakby się mogło wszystkim dotąd wydawać). O nie. Będzie to produkcja o nowoczesnym Pinokiu, który nieco się zdenerwował, został psychopatą i zamierza zniszczyć świat. W rytm piosenki oczywiście. I, jak się łatwo domyślić, twórcy Marvela pomylili się przy wpisywaniu tytułu, bo w rzeczywistości brzmi on Avengers: Age of Pinocchio.

A tak Ultron idzie do szkoły. (rysunek stąd)

Generalnie, czasami strach oddawać cokolwiek w ręce fanów, bo można być pewnym tylko jednego - zinterpretują to po swojemu. I nigdy nie wiadomo co z tego wyjdzie. Nie zmienia to jednak faktu, że fanowska twórczość nigdy nie była czymś wyłącznie złym i czasami może urodzić takie cuda, że pozostaje siedzieć i patrzeć na nie w zachwycie.

Do następnego razu ;)

______________________

* Z tego wszystkiego (i korzystając z faktu, że mam o godzinę dłuższą noc) chyba obejrzę sobie jakieś jakiś film z MCU.
** Podaję tutaj tytuł oryginalny, bo trudno jest mi wyobrazić sobie ten trailer z polskim dubbingiem i polską wersją piosenki.
*** Oczywiście, że zrobił! Wystarczy spojrzeć tylko na wyniki finansowe wszystkich marvelowskich produkcji.

piątek, 24 października 2014

Oglądam, bo...

Hej ;)

Dlaczego oglądamy seriale? Co sprawa, że zasiadamy praktycznie co tydzień* przed ekranami telewizorów/komputerów i poświęcamy godzinę lub więcej naszego czasu, którego przecież nam nie przybywa, na poznanie nowych przypadków, które zdarzają się bohaterom? Oczywiście interesująca historia, ciekawy świat, a czasami jedynie chęć popatrzenia na ulubionego aktora**. Czasami jednakże zdarza się tak, że wszystkie te wymienione śladowe szwankują, a mimo to jakoś człowiek nie ma serca przestać oglądać i brnie w serial dalej. Dlaczego? Bo jest jeszcze jedna rzecz, która sprawia, że serial*** wciąż przykuwa naszą uwagę i łapie nas za serca.

Taką właśnie sytuację mam chociażby z serialem Sleepy Hollow, który tak na dobrą sprawę powinien odstraszyć mnie od siebie mniej więcej w połowie pierwszego sezonu. Historia jest - jakby się głębiej zastanowić - masakrycznie wręcz wtórna i tak zgrana w kręgach fantastycznych, że to się w głowie nie mieści, a niektóre rozwiązania fabularne tak absurdalne, że czasami wywołują krzywy uśmieszek niż zdziwienie lub szok. Z drugiej strony jednak mamy bohaterów, a przede wszystkim główną dwójkę, czyli porucznik Abbie Mills i brytyjskiego Kapitana Amerykę Ichaboda Crane'a. I dla nich samych warto jest oglądać Sleepy Hollow. Ich relacja i jej rozwój jest tak niesamowicie cudowna, że jestem nawet w stanie przymknąć oko na wszystkie inne niedociągnięcia serialu. Nic mnie tak nie cieszy jak ich rozmowy, wzajemna nauka charakterystycznych zachowań i niewielkie gesty, bez których bez problemu mogliby sobie poradzić, ale ich obecność tylko urozmaica widocznie łączącą bohaterów więź. I świat wokół miasteczka Sleepy Hollow może sobie płonąć, ale dopóki Abbie z Ichabodem będą zachowywać się tak jak dotychczas, będę wiernie śledzić ich czasami absurdalne przygody.

Najmocniejsza strona serialu.

Podobnie rzecz ma się z White Collar. Wprawdzie tutaj poziom absurdu jest zdecydowanie niższy, jednak ponownie relacja łącząca bohaterów (i tym razem nie mam na myśli tylko i wyłącznie Neala Caffrey'a i Petera Burke'a - w tym serialu cała ekipa dogaduje się i współpracuje niesamowicie) jest głównym czynnikiem, który przyciąga mnie przed ekran już szósty sezon z rzędu. Tym, co jeszcze fascynuje mnie w tym serialu jest kreacja małżeństwa Burke'ów. Poważnie, jeszcze nigdy nie widziałam tak zgranego, kochającego się i tak dobrze współpracującego małżeństwa w serialu jak to Petera i Elizabeth. Sama bym chciała takie kiedyś mieć.

Patrzeć na tak fajnie skonstruowane postaci - sama radość.

Takie same odczucia jak w przypadku White Collar mam odnośnie serialu Gotham. Niestety nie mogę powiedzieć, że wszyscy są tam idealnie dobrani, bo pałętająca się po ekranie Selina Kyle (aka przyszła Catwoman) tylko mnie irytuje i mam wrażenie, że twórcy nie mają na tę postać jeszcze żadnego konkretnego pomysłu. Jednak jeśli skupimy się na Jamesie Gordonie i Harvey'u Bullocku dostajemy fajny przykład tego, jak powinni być konstruowani policyjni partnerzy. Wyemitowano wprawdzie na razie tylko pięć odcinków, ale już widać, że powstająca powoli relacja pomiędzy tymi bohaterami, będzie czymś, dla czego będę oglądać ten serial****. Mam nadzieję, że twórcy nie popełnią jakiegoś głupiego błędu i nie zepsują jej, bo chyba byłoby to najboleśniejsze rozczarowanie tego sezonu. A tego nikt by chyba nie chciał.

Pokładam w tych dwóch duże nadzieje.

Okazuje się, że do powstania dobrze oglądającego się serialu wcale nie jest tak koniecznie potrzebna niesamowicie porywająca historia, ani barwne tło. Czasami wystarczy kilku dogranych bohaterów. Z drugiej jednak strony, nawet jeśli jakiś serial ma superciekawą historię, ale brakuje mi postaci, które mógłby polubić widz, niekoniecznie stanie się on hitem. Fascynujące stworzenia z tych widzów.

Do następnego razu ;)

__________________________

* Albo i częściej, ale to już kwestia skali.
** Och, ile seriali zobaczyłam tylko z tego powodu!
*** Film właściwie też, ale serial trwa - jakby na to nie patrzeć - dłużej i na filmie łatwiej dotrwać do końca, podczas gdy serial można porzucić w połowie dwudziestoodcinkowego sezonu.
**** No i oczywiście dla postaci Oswalda Cobblepota, ale on jest cudowny sam w sobie i nie potrzebuje nikogo do pomocy.

czwartek, 23 października 2014

Bakterie, mikroby i inne nieszczęścia

Hej ;)

Nadeszła jesień, co związane jest z najróżniejszymi sprawami takimi jak zmiana koloru liści, ogólnym ochłodzeniem na zewnątrz, spadkiem cen jabłek i rozpoczęciem się nauki na uniwersytetach. Oprócz tego zaczął się sezon na choroby. Jako, że i mnie ta przypadłość dopadła, postanowiłam podzielić się moimi marudnymi przemyśleniami na temat wszelkich zaraz panoszących się na filmowych/serialowych światach.

Choroba to rzecz okropna. Nikt nie lubi być chorym. Temperatura wzrasta (nieprzyjemnie), mięśnie i stawy bolą, głowa boli, gardło boli*, a poza tym nawet oddychać się nie da, bo katar zapycha nos. Nic tylko położyć się i umrzeć. A tu trzeba iść na uczelnię, załatwić pierdyliard spraw, ugotować obiad i wykonywać te wszystkie czynności, które przez społeczeństwo są uznawane za obowiązkowe. I jak tu sprostać takim wymaganiom, gdy nie ma się siły nawet ruszyć palcem, a co dopiero zwlec się z łóżka? Życie jest takie ciężkie...


Jeśli człowiek ma szczęście, może liczyć na zrozumienie ze strony współlokatorów/rodziny/sąsiadów, którzy bardziej lub mniej chętnie zajmą się chorym, nawet jeśli miałoby to być tylko zrobienie herbaty lub ciepłego rosołu. Czasami nie ma nic wspanialszego niż taki mały gest. Niestety bywa i tak, że możemy liczyć tylko i wyłącznie na siebie i o przyjaznej dłoni podającej kocyk możemy jedynie pomarzyć. W takich sytuacjach mamy do wyboru albo leżeć tam gdzie nas zastała choroba i czekać na śmierć pomoc, albo zebrać się jakimś cudem wewnętrznie do kupy i pokazać okrutnemu Wszechświatowi, że potrzeba czegoś więcej niż byle choroba do zdjęcia nas z tego świata. Ale chyba każdy z nas wie, że taki akt heroizmu jest czasami niewykonalny.


Jednakże, jak uczą nas niektóre seriale (w tym nieocenione Supernatural**), czasami choroba nie dopada ludzi tak po prostu. Czasem kryje się za tym Ktoś. Ktosiem może być nielubiąca nas wiedźma lub sama Zaraza. Jest to jednak opcja właściwie ekstremalna i raczej trzeba by się specjalnie postarać, żeby zainteresował się nami sam Jeździec Apokalipsy. Chociaż może tylko mi się tak wydaje i w rzeczywistości za każdy głupi ból gardła odpowiedzialny jest jakiś pomniejszy Jeździec, który dopiero marzy o prawdziwej robocie przy Końcu Świata.

Zaraza z "Supernatural" otwiera moje prywatne zestawienie Najbardziej Obrzydliwych Postaci z Ekranu.

Wybaczcie, drodzy Czytelnicy, ale więcej nie jestem w stanie z siebie już wykrzesać. Mam cichą nadzieję, że jutro poczuję się lepiej i nabiorę nowych sił do dzielenia się z Wami moimi przemyśleniami. Na razie zostawiam Was z powyższym wpisem, a wszystkim, których męczy jakiekolwiek choróbsko, życzę szybkiego powrotu do zdrowia.

Do następnego razu ;)

P.S.
W sieci pojawił się trailer Avengers: Age of Ultron. Subiektywnie powiem, że film zapowiada się epicko.

_________________________

* Generalnie boli właściwie wszystko.
** Serio, jeśli chodzi o nauki wszelakie, Supernatural mogłoby robić za sporych rozmiarów i w większości totalnie nieprzydatny poradnik.

środa, 22 października 2014

Wstrętnej, kinowej profanacji sztuk wysokich mówimy stanowcze - nie!

Hej ;)

Mądrości i błyskotliwe spostrzeżenia polskich "ekspertów" zajmujących się zjawiskami (około)kulturowymi chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co dzieje się z nimi ostatnio. Niedawno pisałam o słowach speców odnośnie wejścia na rynek polski platformy Netflix, dziś za to powiem słów kilka o felietonie pewnego krytyka teatralnego, przez który już polskie internety zawrzały, jednak uznałam, że milczenie w takim momencie jest nie wskazane.

Krótki tekst pana Macieja Nowaka jest mniej więcej (tak w dużym skrócie) o tym, że organizowane przez Multikino transmisje spektakli z National Teathre w Londynie jest generalnie pomysłem, który od razu powinien trafić na śmietnik, bo jeśli na sztukę teatralną idzie się do kina to tak jakby się ją mieszało z najgorszym ściekiem. Tym, co mnie najbardziej rozbawiło w tym felietonie, był fakt, że pana krytyka najbardziej rozsierdził to, że ktoś śmiał wysłać mu zaproszenie na transmisję Tramwaju zwanego pożądaniem. Co za potwarz!

Panie Nowak, jeśli jakimś cudem pan to czyta, niechże się pan puknie w czółko, siądzie w kąciku, zastanowi nad tym, co chce pan powiedzieć i wróci do nas za jakiś czas. Mam jakieś takie dziwne wrażenie, że się pan nie zna na tym, o czym pan tak grzmi. Koniec komunikatu.

Przyznaję, byłam tylko na jednym z transmisji NT w Multikinie. Co więcej - był to wypad tak spontaniczny i nieplanowany, że do dzisiaj dziwię się, że w ogóle wypalił. Niemniej jednak było to jedno z najbardziej niesamowitych przeżyć kulturalnych, jakie trafiły mi się w tym roku. Sala pełna, na ekranie spektakl z teatru, do którego chyba nigdy nie będzie dane mi dotrzeć przede wszystkim ze względu na koszty przelotu do Londynu*, które nie są niestety na moją kieszeń, współczynnik popcornu równy zero** i atmosfera taka, że człowiek czasami zapominał o oddychaniu. I co z tego, że w kinie?

Nie uważam, że moje przeżywanie tego spektaklu było w jakikolwiek sposób gorsze przez to, że odbywało się w sali kinowej.

Nie rozumiem czemu miałabym odmawiać sobie przyjemności obcowania z tzw. "sztuką wysoką" i to najlepszym wydaniu, tylko dlatego, że jest prezentowana w kinie a nie w świątyni dramatu, jakim jest budynek teatru. Poza tym czemu powinnam odwrócić się ze wstrętem od spektaklu wystawianego - o zgrozo! - przez zagranicznych twórców. Bo co? Bo tylko co polskie jest dobre? Bo to z mojej strony brak patriotyzmu? Bo napędzam obrzydliwą, kapitalistyczną machinę do robienia pieniędzy? Bo nie daję zarobić twórcom polskim? Ach, jak mi teraz wstyd!

W felietonie pojawia się jeszcze jedna zabawna rzecz. Nie wiem czy byliście świadomi, drodzy Czytelnicy, ale jeśli kiedykolwiek kupiliście książkę w supermarkecie, kupiliście produkt gorszy. Prawdopodobnie chińską podróbkę. Sama, gdy się o tym dowiedziałam, aż się przestraszyłam i szybciutko pobiegłam sprawdzić czy przypadkiem egzemplarz Hobbita, który zakupiłam w Biedronce nie ma w środku pustych kartek, albo nie ma co trzeciego słowa zamienionego na bubel. Okazało się, że nie i nie pachnie nawet cebulą! Czyżby jednak możliwość kupienia książki w supermarkecie nie wpływała na jakość jej treści? Cóż za przewrotna myśl!

 Na takie rewelacje to czasami ciężko powiedzieć coś konstruktywnego.

Nie wiem czy, patrząc na takie wymysły podobnych speców należy się śmiać czy płakać. Ja na razie ograniczyłam się do załamania rąk. A jeśli pan Nowak poczuł się urażony do żywego zaproszeniem na spektakl do -  pfu! - kina, to niech się nie krępuje i mi je odda. Ja aż taka wrażliwa nie jestem.

Do następnego razu ;)

_______________________

* Aczkolwiek mam nadzieję, że akurat w tej kwestii się mylę.
** Bo - jak wynika z treści tekstu - popcorn jest zuy i jego sprzedaż w kinach powinna być zakazana.

wtorek, 21 października 2014

Czasami zdarza się notka o czasie

Hej ;)

Wiecie, że już za pięć dni będzie zmiana czasu? Ja o czymś takim jak zmiana czasu zupełnie zapomniałam, więc przypominam, bo może gdzieś na świecie są ludzie, którzy podobnie jak ja też nie za bardzo przykładają uwagę do takich drobnostek jak czas. A skoro już tak, trochę jak grom z jasnego nieba, wypłynął temat czasu, zastanówmy się co z danym nam czasem możemy zrobić.

Jak się okazuje, patrząc na wszelkie produkcje filmowe/serialowe, czas jest rzeczą, z którą można robić niesamowicie mnóstwo rzeczy. Przejdźmy zatem do krótkiego spisu.

Czas można...

... stracić.
Ile już razy mieliśmy dziwne wrażenie, że oglądając jakiś film/serial tracimy nasz cenny czas? Każda minuta produkcji boli nas jakby fizycznie zabierano nam część ciała lub ulubionego ubioru, a mimo to jakoś nie mamy serca lub chęci (?) żeby wyłączyć telewizor/komputer. Tracenie czasu, w takim ujęciu, nigdy nie jest wybitnie przyjemne (no, chyba, że ktoś lubi takie uczucia), aczkolwiek nie ma chyba człowieka, który nigdy nie doświadczył takiego wrażenia. Nie przedłużając, oddajmy głos w ręce mądrego celebryty:

Mądry celebryta przemówił.

... nadrabiać.
Kiedy się już czas straci, czasami nadchodzi pora żeby go nadrobić. Zwłaszcza kiedy jest się chociażby super-żołnierzem, który z powodu zabawnego splotu wypadków traci się siedemdziesiąt lat. Nie godzinę. Nie dzień. Lata. Ale dzięki temu ma się potem możliwość bezkarnie nadrabiać filmy/seriale/książki, ktorych nie było dane Ci zobaczyć. A, jak wiadomo, dobra wymówka do przesiadywania przed ekranem jest dobra.

Zrobienie listy rzeczy do nadrobienia zawsze może okazać się pomocne.

... wygrać w karty.
Problem z wygrywaniem/przegrywaniem czasu w grach hazardowych polega głównie na tym, że takie cuda zdarzają się jedynie w świecie Supernatural. Poza tym jest to dosyć niebezpieczne, bo jeśli przegramy za bardzo, można szybko stracić cały swój czas. Z drugiej strony czy w uniwersum Supernatural jest coś całkowicie bezpiecznego?

Śmiertelna rozgrywka o czas.

... przemierzać.
Powitajcie Doktora. Doktor jest Władcą Czasu. Doktor ma TARDIS. I dzięki tym wszystkim składowym Doktor pałęta się po całym czasie, zahaczając przy okazji o najrówniejsze miejsca i ludzi. Jeśli chce się przemierzać tak jak on czas trzeba albo być Władcą Czasu, albo mieć TARDIS, albo - w ostateczności - stać się towarzyszem Doktora. Tyle możliwości i wciąż tak mało ludzi(kosmitów) będących w stanie z nich skorzystać.

Doktor w czterech słowach.

... zmienić.
Wbrew pozorom nie zdarza się to tak rzadko. Jednakże wymaga to przeważnie ogromnego wysiłku, wielu sezonów, specyficznej mutacji lub pomocy Doktora. Poza tym nigdy nie możemy być pewni co z tej zmiany czasu wyniknie. I - oczywiście - należy uważać na deptane mrówki i dziadków, do których się strzela. Ale przynajmniej każda próba zmiany czasu jest świetną okazją na niesamowitą przygodę. Czy się z niej wyjdzie cało to już inna kwestia.

Każda zmiana czasu może wywoływać lekkie uczucie zdezorientowania.

Oczywiście, z czasem można robić jeszcze całe mnóstwo innych fajnych rzeczy. Niestety nie ma tu miejsca ani czasu (hue hue), żeby ten temat jeszcze bardziej rozwijać. Mam nadzieję, że na razie wystarczy. Jeśli nie, musicie, drodzy Czytelnicy, poświęcić nieco czasu (hue hue vol. 2) na czekanie.

Do następnego razu ;)

poniedziałek, 20 października 2014

Mryg, mryg, czytelniku, czyli bajka o śmieciarzu z Forks

Hej ;)

Wzajemne przenikanie się wszelkich tekstów kultury, co może dziwić, wcale nie jest wynalazkiem najnowszym. Zjawisko to występuje właściwie już od niesamowicie dawna i nawet w tekstach średniowiecznych. Nazywa się to intertekstualnością. I o niej dziś Wam, drodzy Czytelnicy, troszkę opowiem.

Skąd w ogóle pomysł na taką notkę. Winny całemu zamieszaniu jest niejaki pan Andrzej Pilipiuk i jego książką Wampir z MO. Autor skądinąd cudownej książki* podejmuje podwójną grę z czytelnikiem, odwołując się do własnej, wcześniejszej twórczości i do pewnego cyklu popularnych książek o h'amerykańskiej społeczności wampirów.

Zaskakująco sympatyczna książka o wampirach w czasach socjalizmu.

Co więcej, Pilipiuk jest na tyle bezczelny, że się bezwstydnie w swojej książce naśmiewa z dzieł pani Meyer. A najgorsze jest to, że robi to tak zgrabnie, inteligentnie i zmyślnie, że wychodzi mu to wręcz koncertowo. Niemniej jednak, zastanawiam się, czy ktoś, kto zetknął się z serią Zmierzch jedynie pobieżnie, np. tylko przez pośrednictwo naszej niezastąpionej telewizji publicznej, będzie w stanie zrozumieć niektóre z inside joke, jak chociażby (yyyym... spoiler?) dialog o łabędziach. Mimo wszystko jednak miło czasami jest dostać książkę jednego z poczytniejszych autorów polskich, który podejmuje dialog innym dziełem i grę ze swoimi czytelnikami.

Autor jest tak zafascynowany ideą diamentowej skóry, że poświęca jej w swojej książce cały jeden rozdział.

Zresztą nie tylko książki "dla starszych" bawią się w przesyłanie innym dziełom małych prztyczków. Chociażby dziecięce produkcje filmowe są tego doskonałym przykładem. Twórcy z pełną świadomością wrzucają do swoich filmów/seriali takie treści, których dziecko niekoniecznie wyłapie, a u dorosłego wzbudzi lekki uśmiech. Skoro już zahaczyliśmy o drwienie ze Zmierzchu, doskonałym przykładem na to, o czym mówię jest film Hotel Transylvania. Szczerze mówiąc dawno się tak nie uśmiałam z jakiegoś filmowego komentarza do innego dzieła, jak na scenie, w której hrabia podlatuje do samolotu. A przecież pada w tamtym momencie właściwie tylko dwa zdania.

Polskie tłumaczenie tej sceny też jest cudne.

Innym rodzajem intertekstualności są wszelakie odwołania i nawiązania do własnych publikacji. I gdy Andrzej Pilipiuk posługuje się tym zabiegiem raczej oszczędnie i dyskretnie, jedynie wysyłając czasami oczko do swoich "wierniejszych" czytelników, którzy mogli zetknąć się z jego wcześniejszymi książkami. Za to mistrzynią namolnych wręcz nawiązań do siebie samej jest pani Katarzyna Michalak. Nie będę tutaj przeprowadzać analizy jej dzieł, bo nie taki jest cel tej notki, poza tym wiele bardziej kompetentnych ludzi zrobiło to już wcześniej przede mną (chociażby TU lub TU). Chciałabym tylko zaznaczyć, że jeśli ktoś by chciał nauczyć się jak nie odwoływać się do własnych książek i osoby samego autora, chociażby Nadzieja jest tego doskonałym przykładem. Kto chętny odważny niech sięga.


Kto by pomyślał, że szybka lektura książki znalezionej u Siostry na półce** wywoła notkę o intertekstualności. Utwierdza mnie to tylko w przekonaniu, że literaturę (zwłaszcza fantastyczną) wciąż mamy dobrą i skłaniającą do refleksji nad różnymi, dziwnymi rzeczami. Albo to we mnie jest problem. Odpowiedź na to pytanie znają chyba li i jedynie bogowie internetów.

Do następnego razu ;)

_________________________

* Zdanie całkowicie subiektywne, lecz gotowa jestem go bronić do końca tuszu w drukarce.
** Żeby nie było wątpliwości - mam na myśli Wampira z MO.

niedziela, 19 października 2014

Krótkie ćwiczenie wyobraźni

Hej ;)

Wyobraźcie sobie, drodzy Czytelnicy, że jest tu notka. Bardzo ciekawa, inteligentna i dowcipna. Dodatkowo wyobraźcie sobie, że mam stały dostęp do internetów, więc notka jest napisana w terminie, a nie dzień za późno. Liczę na Waszą wyobraźnię.

Żeby nie było Wam smutno i samotnie, zostawiam Was z sympatycznym Brytyjczykiem. Niech on Wam pomoże w trudnej sztuce wyobrażania.

Sympatyczny Tom Mison.

Do następnego razu ;)

sobota, 18 października 2014

Internety i ich fascynacje

Hej ;)

Dziś będzie krótko. Obiecuję. Jest w końcu sobota i nikt nie ma czasu ani chęci czytać wydumanych wpisów nieznajomej z internetów. Wobec tego, bez dalszych, zbędnych wstępów przejdę do rzeczy.

Czy ktokolwiek z tu obecnych kojarzy takiego człowieka jak Tom Hiddleston? Tak? To świetnie, albowiem posłuży nam on dzisiaj za przykład.

Bardzo sympatyczne zdjęcie poglądowe ;)

Tom Hiddleston uchodzi w przepastnych otchłaniach internetów* za osobę zawsze uprzejmą, inteligentną, bardzo brytyjską, elokwentną, kochającą Szekspira, niemal idealną i generalnie tak cudowną, że aż na samą myśl we wszystkich okolicznych szklankach i kubkach zaczyna samoistnie wytrącać się cukier. Nie ukrywam, że taki wizerunek buduje sobie sam aktor i robi to na tyle skutecznie, że wszyscy od razu bez cienia wątpliwości mu wierzą. Cieszy mnie, że taki model zachowania jest promowany i popularyzowany w ten sposób, ale nie to jest istotą wpisu, więc zostawmy to jako uwagę na marginesie.

Przy okazji pozwolę sobie na przejawy fangirlizmu, bo w sumie czemu nie.

Ostatnio jednak trafiłam gdzieś na behind the scenes z filmu Only Lovers Left Alive, gdzie w trakcie kręcenia pewnej sceny Tomowi puszczają trochę nerwy, czemu daje wyraz, protestując przeciwko zmianie scenariusza. Jak zareagowały na to internety? Charakterystycznie dla internetów, lecz - tak na zdrowy rozum - nieco dziwnie, czyli mniej więcej tak: "Awwww... Jak on się słodko denerwuje!". Właściwie mogłam się tego spodziewać** jednak mimo wszystko zaskoczyło mnie to.


Uważam, że takie zachwycanie się każdą czynnością idola jest nieco niezdrowe. A robienie z normalnego faceta dziwnego Misia-Tulisia, który nawet jak się wkurzy to jest słodziaśny do bólu zębów już całkowicie jest poza skalą. Z drugiej strony w jakim świecie przyszło nam żyć, skoro fascynację szerokich mas internetów budzi człowiek, który jest po prostu dobrze wychowany? Dlaczego zwyczajna kultura osobista jest teraz czymś tak niezwykłym? Zastanawia mnie to i bardzo smuci, bo wystawia to bardzo niepokojące świadectwo o stanie naszego społeczeństwa.

Wiedziałam, że te zdjęcia kiedyś mi się do czegoś przydadzą, prócz zaspokajania potrzeb estetycznych ;]

Hm... Znowu mi nie wyszło. Planowałam maksymalnie jeden akapit, a tu znowu wyszło tego więcej. No nic, najwyraźniej bogowie internetów też mieli ochotę popatrzeć na kilka ładnych zdjęć pewnego ładnego mężczyzny. I co ja mogę zrobić wobec woli bogów internetów? Jedynie zaakceptować i patrzeć wraz z nimi.

Do następnego razu ;)

____________________________

* I nie tylko, ale to internety są najgłośniejsze w wychwalaniu i zachwycie tych cech.
** Nie takie reakcje internetów się widziało, a poza tym przecież sama należę do rozbudowanej, trochę dzikiej społeczności ludzi zachwycającej się pewnym eleganckim kanibalem i niezrównoważonym konsultantem FBI.