poniedziałek, 20 października 2014

Mryg, mryg, czytelniku, czyli bajka o śmieciarzu z Forks

Hej ;)

Wzajemne przenikanie się wszelkich tekstów kultury, co może dziwić, wcale nie jest wynalazkiem najnowszym. Zjawisko to występuje właściwie już od niesamowicie dawna i nawet w tekstach średniowiecznych. Nazywa się to intertekstualnością. I o niej dziś Wam, drodzy Czytelnicy, troszkę opowiem.

Skąd w ogóle pomysł na taką notkę. Winny całemu zamieszaniu jest niejaki pan Andrzej Pilipiuk i jego książką Wampir z MO. Autor skądinąd cudownej książki* podejmuje podwójną grę z czytelnikiem, odwołując się do własnej, wcześniejszej twórczości i do pewnego cyklu popularnych książek o h'amerykańskiej społeczności wampirów.

Zaskakująco sympatyczna książka o wampirach w czasach socjalizmu.

Co więcej, Pilipiuk jest na tyle bezczelny, że się bezwstydnie w swojej książce naśmiewa z dzieł pani Meyer. A najgorsze jest to, że robi to tak zgrabnie, inteligentnie i zmyślnie, że wychodzi mu to wręcz koncertowo. Niemniej jednak, zastanawiam się, czy ktoś, kto zetknął się z serią Zmierzch jedynie pobieżnie, np. tylko przez pośrednictwo naszej niezastąpionej telewizji publicznej, będzie w stanie zrozumieć niektóre z inside joke, jak chociażby (yyyym... spoiler?) dialog o łabędziach. Mimo wszystko jednak miło czasami jest dostać książkę jednego z poczytniejszych autorów polskich, który podejmuje dialog innym dziełem i grę ze swoimi czytelnikami.

Autor jest tak zafascynowany ideą diamentowej skóry, że poświęca jej w swojej książce cały jeden rozdział.

Zresztą nie tylko książki "dla starszych" bawią się w przesyłanie innym dziełom małych prztyczków. Chociażby dziecięce produkcje filmowe są tego doskonałym przykładem. Twórcy z pełną świadomością wrzucają do swoich filmów/seriali takie treści, których dziecko niekoniecznie wyłapie, a u dorosłego wzbudzi lekki uśmiech. Skoro już zahaczyliśmy o drwienie ze Zmierzchu, doskonałym przykładem na to, o czym mówię jest film Hotel Transylvania. Szczerze mówiąc dawno się tak nie uśmiałam z jakiegoś filmowego komentarza do innego dzieła, jak na scenie, w której hrabia podlatuje do samolotu. A przecież pada w tamtym momencie właściwie tylko dwa zdania.

Polskie tłumaczenie tej sceny też jest cudne.

Innym rodzajem intertekstualności są wszelakie odwołania i nawiązania do własnych publikacji. I gdy Andrzej Pilipiuk posługuje się tym zabiegiem raczej oszczędnie i dyskretnie, jedynie wysyłając czasami oczko do swoich "wierniejszych" czytelników, którzy mogli zetknąć się z jego wcześniejszymi książkami. Za to mistrzynią namolnych wręcz nawiązań do siebie samej jest pani Katarzyna Michalak. Nie będę tutaj przeprowadzać analizy jej dzieł, bo nie taki jest cel tej notki, poza tym wiele bardziej kompetentnych ludzi zrobiło to już wcześniej przede mną (chociażby TU lub TU). Chciałabym tylko zaznaczyć, że jeśli ktoś by chciał nauczyć się jak nie odwoływać się do własnych książek i osoby samego autora, chociażby Nadzieja jest tego doskonałym przykładem. Kto chętny odważny niech sięga.


Kto by pomyślał, że szybka lektura książki znalezionej u Siostry na półce** wywoła notkę o intertekstualności. Utwierdza mnie to tylko w przekonaniu, że literaturę (zwłaszcza fantastyczną) wciąż mamy dobrą i skłaniającą do refleksji nad różnymi, dziwnymi rzeczami. Albo to we mnie jest problem. Odpowiedź na to pytanie znają chyba li i jedynie bogowie internetów.

Do następnego razu ;)

_________________________

* Zdanie całkowicie subiektywne, lecz gotowa jestem go bronić do końca tuszu w drukarce.
** Żeby nie było wątpliwości - mam na myśli Wampira z MO.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz