piątek, 17 kwietnia 2015

Bogowie, wojny i ludzie

Hej ;)

Na początek kilka małych ogłoszeń parafialnych. A właściwie jedno: kończę z praktyką wpisu codziennie (jakby ktoś jeszcze nie zauważył). Teraz notki pojawiać się będą średnio dwa-trzy razy w tygodniu, bo zauważyłam, że jeśli muszę na siłę wymyślać tematy wpisów, wychodzą z tego straszne gnioty. Nie, żeby inne wpisy były jakoś szczególne wybitne, ale i tak trzeba zachować jakiś poziom.

No, a teraz przejdźmy już do tego, na co wszyscy czekają. Porozmawiajmy o wikingach.

Standardowo: nie znajdziecie tu recenzji, a jedynie parę uwag odnoszących się do odcinka. No i cała masę spoilerów. Żeby nie było, że nie mówiłam.

Ostrzegałam, widzicie?

Paryż wciąż nie został zdobyty, chociaż coraz mu do tego bliżej. Wikingowie są uparci i najwyraźniej liczni jak bakterie, król Karol przerażony i rozmodlony (wiadomo - kiedy trwoga to do Boga, jak to mówią, zwłaszcza, że wciąż jesteśmy w średniowieczu), nawiedzona księżniczka Gizela pozostaje nawiedzona, a hrabiemu Odo kończą się opcje, żołnierze i zapasy. Właściwie to szkoda mi go, bo chłop robi co może, żeby tylko pogańscy najeźdźcy z Północy nie zdobyli miasta, a jedyne co dostaje w zamian to opierdziel od króla, bo przecież obiecywał szybkie i łatwe zwycięstwo. A przecież to, że król ma jeszcze gdzie modlić się i paradować w ładnych szatkach jest właściwie głównie zasługą hrabiego.

Sam Karol Łysy* coraz mocniej pokazuje to jak bardzo nieporadnym władcą jest. I co z tego, że pokrzyczy sobie, że "nie jest swoim dziadkiem", kiedy jego poddani nie potrzebują dawno zmarłych władców tylko takich, którzy wyjdą do nich i dodadzą im odwagi podczas oblężenia. Ale nie, prościej jest schować się w kaplicy, modlić się i, nurzając się w swojej rozpaczy i gniewie, czekać na cud. A cud już się przecież dzieje i ma na imię Odo. Tylko wystarczy go zauważyć, proszę króla.

Taki rozmodlony władca... szkoda tylko, że nic z tego nie wynika.

Zastanawia mnie tylko w jakim konkretnie celu Gizela ponownie pcha się na miejsce walk. Ani szczególnie tam nie pomaga, powoduje, że hrabia Odo ma jeszcze więcej na głowie, bo przecież trzeba sierotkę ochronić, bo nie daj borze zielony coś jej się stanie i król znowu będzie zły i jedynie irytuje. Mam podejrzenia, że potrzebna tam była ponownie tylko po to by popatrzeć Rollo płonącym wzrokiem. Tak, twórcy, zauważyliśmy, dziękuję. Naprawdę. Nie jesteśmy ślepi ślepi ani głupi, a poza tym mamy dostęp do Wikipedii i możemy poczytać sobie sami o historii. Serio.

Skoro Gizela może sobie patrzeć to i my się nie krępujmy.

Jeszcze co do irytujących postaci... Naprawdę nie podoba mi się nowy tłumacz w szeregach wikingów - podróżnik Sinric. Nie polubiłam go na samym początku i nie lubię go nadal. Jest tak beznadziejnie denerwujący, a przy tym właściwie bezużyteczny (nie wierzę, że jest jedyną osobą, która byłaby w stanie się dogadać), że się to w głowie. I też wlecze się go do potyczek, chociaż ewidentnie nie umie walczyć i tylko przeszkadza. I co z tego, że podobno zna miasto? Przecież wikingowie nie przyszli tam na zakupy, a na zamek to raczej trafią sami. Prawdopodobnie znalazł się tam tylko po to by zostać złapanym i by potem mógł opowiedzieć królowi o Ragnarze.

Chyba jedyną dobrą rzeczą jaka wynikła z tego złapania była scena egzekucji jarla Siegfrieda.

Ragnar z kolei nie dość, że gra takiego-silnego-mężczyznę, którego żaden cios się nie ima i upadek z murów Paryża nic mu nie zrobił, a jedynie mocno wkurzył, to jeszcze chyba nażarł się grzybów od brata. Innego wytłumaczenia jego dziwnego zachowania nie widzę. Ba, zachowania. Teraz najwyraźniej przyszła pora na niego jeśli chodzi o majaki i wizje, albo po prostu twórcy stwierdzili, że śmierć nie jest dostatecznym powodem, by usunąć Athelstana ze sceny. Jasne, sama uwielbiam tę postać, ale chyba nie uczyniłabym z niej posłańca niebios. Cała ta przepychanka Raj-Walhalla, która toczyła się na oczach, a raczej w umyśle Ragnara nieodparcie kojarzyła mi się ze sceną wejścia do zaświatów z Sagi o Bjornie. Ale może to ze mną jest problem.

On tak bardzo chce zdobyć to miasto!

Cała ta sytuacja oczywiście nie mogła prowadzić do niczego innego jak do chrztu. Bo wiecie, Ragnar czuje, że umiera (tyle, że nie może umrzeć teraz, bo zabić ma go król Aelli**, a on - z tego, co mi wiadomo - rezyduje sobie w Anglii, więc proszę mi to nie odstawiać cyrków), a poza tym tak się śmiesznie składa, że do Raju wejść może tylko ochrzczony. Walhalla już się nie nadaje na miejsce do życia pośmiertnego, bo brakuje w niej jednej istotnej rzeczy. Pewnego (ex)mnicha***.
Już się nie mogę doczekać tych wszystkich zabawnych rozmów i wyrzutów, zwłaszcza od Flokiego, że przecież to zdrada bogów i już wiadomo dlaczego wciąż nie mogą zdobyć Paryża, a poza tym to wszystko wina Athelstana, bo to on go zbałamucił i w ogóle foch. Dobra, koniec żartów. Cokolwiek by nie mówić, jestem dość zaintrygowana jak wybrną z tego twórcy. Bo jeśli rozegrają to umiejętnie może wyjść z tego naprawdę interesująca sytuacja.

Reakcje były różnorakie, jednak każda niezbyt radosna.

Generalnie chrześcijaństwo okazuje się być w tym serialu całkiem sporym problemem, bo jeśli nie wprowadza rozłamu w dowództwie to powoduje zamieszanie agresywnymi akcjami chrystianizacyjnymi w Kattegat. Oczywiście chwali się, że misjonarze świadczą wielką wiarą i gotowością do poświęceń, lecz nazywanie jakichkolwiek bogów fałszywymi w sytuacji, gdy głosiciel jest jeden, a "niewierzących" cała masa nie jest posunięciem najmądrzejszym. I jakkolwiek niezbyt przepadam za Aslaug to spodobała mi się jej bardzo dyplomatyczna i tolerancyjna odpowiedź, że może i chrześcijański Bóg jest bogiem prawdziwym, ale są takimi również Thor, Odyn i inni i byłoby miło gdyby fanatyczny (nie lubię fanatyków żadnego rodzaju) misjonarz miał to na uwadze, stojąc wśród ich wyznawców. Szkoda tylko, że oświecony krzewiciel nowej wiary nie pojął aluzji, co nie skończyło się dla niego zbyt fortunnie. Ale cóż zrobić, sam się prosił.

A miało być tak pięknie, Bóg miał być po mojej stronie...

Odcinek Breaking Point nie był odcinkiem złym, ale nie był też najlepszym co się serialowi przytrafiło. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że został nam tylko jeden. Tak, moi drodzy, przed nami finał sezonu. I muszę przyznać się, że nieco się boję tego, co może ze sobą przynieść. Bo ma naprawdę dużo spraw do rozwiązania, a jedynie 45 minut do dyspozycji. A potem rok oczekiwania. Więc nie pozostaje mi nic innego jak zaopatrzyć się w shock blanket, dużo zielonej herbaty i po cichu modlić się do bogów internetów, żeby następny odcinek Vikings nie skrzywdził mnie zbyt mocno.

Do następnego razu ;)

 ______________________________________

* Tak, wiem, że w poprzednich wpisach mówiłam na niego Prostak. Tak wynikało mi z historii, ale okazuje się, że twórcy wiedzą lepiej. Ale przynajmniej odnaleźli się dwaj zaginieni frankijscy władcy.
** Chyba znowu wymagam zbyt wiele.
*** A ja się kiedyś dziwiłam skąd tyle yaoiców... Ech, jaka naiwna byłam...

sobota, 11 kwietnia 2015

To the Gates!

Hej ;)

Wiedziałam, że będzie się działo. Coś tak czułam. I nie myliłam się. Och, jak ja lubię mieć rację w takich sprawach! I mam tu na myśli aż dwa seriale - Vikings (o których poniżej) i Daredevila (o którym później). A jeszcze w niedzielę wraca Gra o tron. Ach, co za tydzień!

No, ale nie przedłużajmy - czas na garstkę uwag i spostrzeżeń. I, oczywiście, spoilerów.

I nawet Batman mnie nie powstrzyma.

No i nie zdobyliśmy Paryża. Przynajmniej jeszcze nie. Zwłaszcza, biorąc pod uwagę zachowanie Ragnara, którego to miasto ewidentnie fascynuje. On po prostu bardzo chce je mieć. Może nie bez względu na koszty, ale na pewno byłby w stanie poświęcić naprawdę dużo.

Z drugiej jednak strony zastanawiam się jakim cudem zostało mu jeszcze na tyle wojowników, mając w pamięci rzeź, jaka miała miejsce pod murami miasta. Ludzie padali jak muchy, a wciąż jeszcze było ich pełno. Chyba, że tylko wydawało mi się, że ginęli (jak znakomita większość ludzi blisko związanych z Ragnarem), a oni jedynie kładli się na chwilę na ziemi, żeby odetchnąć i wrócić do walki. W sumie pasowałoby do tego, co o wikingach mówiono. Ale w sumie to miłe, że twórcy posłuchali mojego marudzenia na ostatni odcinek, gdzie zabrakło wikingów w Wikingach. Teraz było ich mrowie. Co z tego, że przez większość czasu martwe?

A jak nie byli martwi to krzyczeli - śmieszne z nich chłopaki.

Co do samej walki, bardzo ładnie pokazywała to, jak naprawdę wygląda szturm na miasto. Nie było żadnych epickich potyczek jeden na jeden, starcie polegało głównie na przepychaniu się w krzyczącym i wiecznie ruchomym tłumie, a przegrana lub zwycięstwo tak naprawdę zależało od morale walczących. Nie bez powodu nawiedzona księżniczka Gisela wytargała na mury symboliczny sztandar (dając pretekst do jednej baaaardzo intensywnej wymiany spojrzeń pomiędzy nią a Rollo... twórcy chyba nie mogli wyraźniej zaznaczyć, że czeka nas pewien bardzo interesujący związek. jednakże troszkę zabolało mnie takie robienie z widza osoby, której wszystko trzeba pokazywać BARDZO WYRAŹNIE, bo w przeciwnym wypadku może się przypadkiem nie zorientować... drodzy państwo, widz nie jest aż tak tępy), dzięki czemu we frankijskich żołnierzy nagle wstąpiły nowe siły. Wysokie morale i charyzma przywódców to to co może być decydujące.

Tamte mury nie widziały jeszcze wszystkiego.

Jednakże walka walką, ale wiecie, drodzy Czytelnicy, co mnie najbardziej zaintrygowało w tym odcinku? Wcale nie król Karol Prostak, który pokonał wikingów, chowając się gdzieś w swoim mieście. Ani nie hrabia Otto, co do którego miałam takie dziwne wrażenie, że nie do końca ogarnia co się dzieje i tak właściwie to cały czas czeka na jakiś boski znak lub cud. Ani nie Rollo, który w tym odcinku miał chyba tylko ładnie wyglądać bez koszuli (wyglądał) i spojrzeć na bohaterską Giselę (która mnie swoją drogą nieco irytuje, bo jest nieco chyba odklejona od rzeczywistości, a jak wiadomo tacy ludzie z reguły poważnie mieszają) dzikim wzrokiem. Ani nie Bjorn, który ładnie poprowadził wikingów na mury (od tego się zaczyna bycie przywódcą wg Ragnara), by nagle prawie zginąć, co niemal pozbawiło mnie tchu na chwilę, ponieważ akurat on zginąć nie może - historia mu zabrania, ktoś w końcu musi opłynąć Europę i dotrzeć do Włoch. Ani nie Lagretha, która chyba zaliczyła najbardziej wikingski początek romansu jaki można sobie wyobrazić, będąc romantycznie znokautowana przez przyszłego kochanka (tak, doczekaliśmy się zejścia się z Kalfem) i wyciągnięta z tunelu-pułapki.

Tylko Floki.

Tak, moi drodzy. Oglądając scenę w płonącej wieży szturmowej, można było w końcu zajrzeć na dłuższą chwilę głębiej do głowy Folkiego. Zobaczyć jak szalony jest. Jak bardzo nadaje się na proroka. Gdy miotał się, nie wiedząc czy klęska ataku jest spowodowana niezadowoleniem bogów (ale przecież otrzymali ofiarę - i to jaką!) czy może klątwą Athelstana, który mści się za własną śmierć, nagle stało się całkowicie jasne jakimi ścieżkami chadzają jego myśli.
Poza tym niesamowicie podobało mi się, że w końcu doczekałam się jakiegoś sensownego zachowania ze strony Helgi. Najwyraźniej jest już zmęczona wiecznymi dziwactwami swojego męża, więc odchodzi w mgłę, nie zważając na rozpaczliwe Helga, come back! wykrzyczane przez zrozpaczonego Flokiego. Cała ta scena była świetnie rozpisana - wyglądała niemal jak jakaś wizja niezbyt zdrowego umysłu. Może właśnie tym była?

Prędzej czy później i tak musiało się to wydarzyć.

Ale wiecie, drodzy Czytelnicy, co jest najbardziej przerażające? Że zostały tylko dwa odcinki do końca sezonu. I co z tego, że już zamówiono następny, skoro i tak czeka mnie niemiłosiernie długa przerwa? Nie wiem jak to o mnie świadczy, że mając w perspektywie jeszcze dwa spotkania z najeźdźcami z Północy (i pewnie jeszcze niejeden seans powtórkowy) ja już zaczynam tęsknić. Pewnie niezbyt dobrze, jeśli chodzi o moje życie poza internetami. Ale co mi tam.

Do następnego razu ;)

czwartek, 9 kwietnia 2015

I will not see!

Hej ;)

Dziś atakuję Paryż razem z Wikingami, więc nie mam czasu się rozpisywać. Wiecie, miasto samo się nie splądruje.

W każdym razie przypędziłam tu tylko na chwilkę, żeby powiedzieć, że nieco zirytował mnie ostatni odcinek Agents of S.H.I.E.L.D. A zdenerwował mnie przede wszystkim tym, jak traktuje się tam biedną Skye. Nie dość, że dziewczyna nie ma pojęcia co się z nią dokładnie dzieje, gdzie jest, ani co się stało z jej przyjaciółmi, to jeszcze wszystkie jej pytania zbywane są najlepszą w tym momencie odpowiedzią "You will see." A najgorsze w tym wszystkim jest to, że Skye zdaje się na to jakoś nieprawdopodobnie łatwo zgadzać.

No właśnie nie do końca...

Och, jak ja nie cierpię takich zagrań! Mi w takiej samej sytuacji nie wystarczyłoby zwykłe "It will become clear to you soon." Moje nerwy na pewno by na to nie pozwoliły. Ale ja nie jestem bohaterem serialu, którego z jakichś niejasnych mi powodów kreuje się na takiego niesamowicie wyjątkowego. A przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. Może mylne. Mam taką nadzieję, mając w pamięci ten niemiły psikus, jaki Agents of S.H.I.E.L.D. zrobiło mi, rozkręcając się przez długie dziesięć odcinków i tracąc moje serce, by nagle odzyskać je we wciąż niejasny dla mnie sposób. Ale tak działa Marvel, więc powinnam się chyba przyzwyczaić.

Dziesiąty też próbuje zrozumieć.

No, pożaliłam się, chociaż jakoś tak dziwnie wciąż mi nie jest lżej na sercu. Może przejdzie mi jak pobędę przez chwilkę z Wikingami. Paryżu, przybywam!

Do następnego razu ;)

środa, 8 kwietnia 2015

Zły film z wybuchami

Hej ;)

Już jakiś czas temu zauważyłam u siebie pewną nawracającą skłonność do oglądania złych filmów. Ale nie mogą to być byle jakie złe filmy, o nie. Musi być to h'amerykańska zła produkcja z wybuchami. Dziś ta moja nieszczęsna skłonność niejako zmusiła mnie do obejrzenia Transformers: Age of Extinction.

Gdy moja współlokatorka usłyszała co zamierzam zrobić, zasugerowała mi żebym zamiast tego obejrzała sobie trailer ostatniego Mad Maxa zapętlony do 10 godzin. Niestety, akurat Mad Max się tutaj zupełnie nie nadaje - ciągnęło mnie do złego filmu a nie jakiegokolwiek*. W związku z czym zasiadłam przed ekranem i...

Krótko mówiąc, moje odczucia, które towarzyszyły mi podczas seansu można zasadniczo podzielić na dwie grupy. Grupa pierwsza wygląda tak:


A z kolei druga mniej więcej tak:


I kiedy, mając poprzednie w pamięci, dodamy do całości, że film ogólnie był niemiłosiernie wręcz nudny, dostaniemy w efekcie to, czego tak naprawdę się po tej produkcji spodziewałam: zły film. Z wybuchami.

A wybuchów było naprawdę sporo. Robotom z kosmosu udało się rozwalić nie tylko Chicago, ale również Hong Kong oraz kilka nieznanych z nazwy h'amerykańskich wiosek. Tylko dlatego, że mogły. Bo szczerze mówiąc innego powodu nie widziałam - Transformersy naparzały się czym popadnie, gdzie popadnie i kiedy popadnie, a ja już nawet nie usiłowałam nadążyć za fabułą, bo było to zwyczajnie niemożliwe. Zamiast tego skupiłam się na tzw. product placement, który wręcz wylewał się z ekranu. Serio, ten film powinien nazywać się Transformers: Age of Advertisement lub jakoś podobnie, bo ilość kryptoreklam, które się tam znalazły się po prostu w głowie nie mieści. Ale w sumie trudno się dziwić - za coś trzeba było te niemożliwe masy ładunków wybuchowych kupić, czyż nie?

I tak w kółko, tyle że akurat w dziele pana Baya robiono to na poważnie**.

O aktorstwie w tym filmie nie będę mówić, bo chyba nie ma sensu deliberować nad czymś, czego zwyczajnie nie ma, a poza tym tylko bym się bardziej zirytowała. Właściwie to już odeszła mi ochota na pastwienie się nad tym filmem. Prawdopodobnie i tak zaszkodził mi już dużo bardziej niż ja kiedykolwiek będę w stanie zaszkodzić jemu.

Niemniej jednak myślę, że obejrzenie od czasu do czasu takiego złego filmu z wybuchami jest potrzebne. Jest to w sumie w dziwny sposób odświeżające doświadczenie, dzięki któremu człowiek docenia produkcje dobre, a nawet te zwyczajnie przeciętne. To wręcz niewyobrażalne ile filmów nagle zyskało w moich oczach, bo w ogólnym rozrachunku było lepsze niż np. Watchmen. Strażnicy czy właśnie Transformers. Poszerzanie dołu skali też bywa przydatne.

A wiecie, drodzy Czytelnicy, dlaczego wyginęły dinozaury...? Nie, ja jednak pójdę sobie popłakać cicho w kąciku. Albo histerycznie pochichotać, co w sumie wyjdzie na jedno.

Dlatego prawdopodobnie jeszcze nie raz zaserwuję sobie radosny (?) seans złego filmu z wybuchami (w najbliższej perspektywie mam Teenage Mutant Ninja Turtles). Kto wie jak ciężkie będą to produkcje i jak nisko zdołają pociągnąć moją skalę ocen?

Do następnego razu ;)

__________________________________

* A szkoda, bo prawdopodobnie zdecydowanie lepiej bym na tym wyszła.
** Nie wiem czy za chociaż śladowe porównywanie Transformers i Truman Show nie zostanę skazana na wieczne potępienie i oglądanie w kółko Zmierzchu w jakimś popkulturowym piekle...

wtorek, 7 kwietnia 2015

Jedna sprawa

Hej ;)

Przychodzę dziś tutaj tylko po to, by podzielić się z Wami, drodzy Czytelnicy, jedną wiadomością. Amerykańska stacja ABC zamówiła pilot serialu, który ma przywrócić do życia Muppety. I jakkolwiek jestem ciekawa co z tego wyjdzie, bo ostatnimi czasy na nowo odkryłam The Muppets Show (serio - zapomniałam jak dużo radości może dawać taki rodzaj abstrakcyjnego żartu), tak z drugiej strony nieco się martwię. A jeśli wyjdzie z tego potworny koszmarek?

Nie tylko on...

Jednakże takie strachy towarzyszą mi właściwie przy każdej informacji o powrocie jakiejś marki, więc wcale nie muszą potem okazać się podstawne. Nadzieja będzie we mnie żyła do momentu aż ktoś jej skutecznie nie ubije, choć może kosztować mnie nieco nerwów. Jestem jednak gotowa ponieść to poświęcenie. A co mi tam.

Do następnego razu ;)

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Tyle uwag w takiej małej notce

Hej ;)

Zgodnie z obietnicą blog wraca do życia po radosnym okresie świątecznym. Mam nadzieję, że spędziliście go miło. Bo ja bardzo. A że miałam też nieco wolnego czasu pomiędzy świętowaniem i spędzaniem czasu z rodziną, udało mi się być na bieżąco z wszystkimi moimi serialowymi uzależnieniami. Co oczywiście wiąże się z tym, że mam również kilka uwag.

Dlatego, aby nie przedłużać, przejdźmy do części właściwej. W punktach, a co! W sumie dawno nie było takiej formy notki. Let's go then!

1. Gdzie oni są?
Vikings. Siódmy odcinek trzeciego sezonu nieco mnie... hm... skołował. Trochę nie wiem co się dzieje. Zbyt dużo skoków z miejsca na miejsce. W ciągu 45 minut trwania epizodu zdążyliśmy odwiedzić obóz wikingów, Kattegat dwór Karola Prostaka w Paryżu, króla Ecberta, a nawet psychopatyczną księżniczkę Mercji. Całkiem sporo lokalizacji jak na tak mało czasu. Zwłaszcza, że też sporo się działo (o czym jednak nie będę mówić, bo nie ma na to miejsca i czasu*). Co jednak bardzo rzuciło mi się w oczy w trakcie seansu to to, jak mało teraz wikingów w Wikingach. Widza wlecze się teraz po różnorakich dworach, otrzymując kolejne dworskie intrygi i monarsze problemy, które spowodowali okropni najeźdźcy z północy, ale ich samych to jak na lekarstwo. Mam nadzieję, że to tylko bolączka tego jednego odcinka, bo inaczej twórcy będą musieli chyba zmienić nazwę swojego serialu. Trzeciej opcji chyba nie ma.

A tak szalony Floki szykuje się do zdobycia Paryża.

2. Cud się stał.
Supernatural. Wciąż nie mogę uwierzyć jak dobry odcinek ostatnio im się udał. W końcu akcja ruszyła do przodu, Crowley wygrał (ponownie) ze scenarzystami, którzy usiłowali z niego zrobić drugiego (trzeciego?**) płaczącego Winchestera i zapomniano o zabijającej serial formule monster of the week. Wpawdzie nie obyło się bez pogadanki i nieśmiertelnego hasła, że rodzina to coś więcej niż więzy krwi, ale w sumie nie było tak najgorzej. I nawet sprowadzenie z martwych Bobby'ego nie było tak straszne jak się tego obawiałam. A największą rewelacją odcinka było zasugerowanie tego, na co trzy czwarte fandomu czeka już od pierwszego epizodu. Mianowicie - możliwe, że naprawdę doczekamy się powrotu Lucyfera! Yay! Kto się nie cieszy ten fan Metatrona!

Crowley'owi podejrzanie pasuje ten drink z diabelskimi widełkami.

3. Taki lepszy Athos.
Poldark. Któż nie kocha oglądać brytyjskich seriali o bogatych Brytyjczykach z minionych epok i ich problemach? Wiadomo, że wszyscy. A gdy jeszcze dodamy do tego głównego bohatera, który ma traumę z przeszłości, żyje niemalże z owoców pracy rąk swoich i jest tak szlachetny, że gdzie stanie tam ziemia pokrywa się kwieciem to już w ogóle całość staje się fantastyczna. Ale - wbrew pozorom - serial bardzo mi się podoba i oglądam go z nieukrywaną przyjemnością. Tylko zastanawiam się czy wszystkie brytyjskie produkcje historyczne muszą mieć swojego Athosa. Bo jeśli tak to właśnie padamy ofiarą okrutnego przekłamania. Obawiam się, że jednak tacy Athosowie (Athosi?) to był raczej niewielki procent społeczeństwa. W przeciwnym wypadku nasz świat wyglądałby nieco inaczej... Bogowie internetów! Czyżbym oczekiwała właśnie od produkcji rozrywkowej obiektywizmu i odpowiedniości w pokazywaniu świata? Ech, chyba już zupełnie zdurniałam na starość...

Ci piękni Brytyjczycy w tych swoich strojach z epoki...

4. Klątwa bogów dawnych ludów
Olympus. Och, borze zielony, jakie to było złe. Rzadko się zdarza, że porzucam oglądanie jakiegoś serialu już po pierwszym odcinku. Z reguły kieruję się zasadą, że każdej produkcji należą się przynajmniej trzy odcinki, bo może w pierwszym nie udało się jej rozkręcić. Jednak ta konkretna nie zasługuje nawet na to. Obejrzałam epizod Olympus z ciekawości - w sumie dość lubię mitologie wszelakie i chciałam się dowiedzieć, czy to prawda to co mówią w internetach, że na mitologii greckiej ciąży klątwa. Okazuje się, że chyba tak. Jak dotąd nie było mi dane obejrzeć żadnej, która nie krzywdziłaby greckich bogów i herosów w sposób bezwzględny i okrutny. Olympus jest tutaj w ścisłej czołówce. Historia, którą usiłuje opowiedzieć, jest chaotyczna i tak dziurawa, że nawet na sieć rybacką się nie nada, bohaterowie są albo zupełnie nijacy albo totalnie irytujący (albo - w skrajnych przypadkach - nijacy oraz irytujący), a główny heros - oczywiście! - jest jakimś super-hiper wyjątkowym szujstwem Wybrańcem, który jest tak zajebisty, że aż dziwne, że nie świeci i nie egzorcyzmuje wiosek na odległość. Dynamika walk, których niestety było w odcinku sporo, jest nieszczęśliwie tragiczna, dialogi drętwe, a intrygi boleśnie przejrzyste. Ale wcale nie to wszystko jest najgorsze. O nie. Najbardziej przerażająca jest strona graficzna serialu. Nie wiem czy to brak pieniędzy czy może zwyczajna nieumiejętność, ale coś spowodowało, że efekty specjalne (powinnam wstawić je w cudzysłów) są tak ubogie i źle zrobione, że samo patrzenie na nie boli. A boli przez cały czas, bo jakiś zły duch podpowiedział twórcom, że serial powinien być nagrywany przede wszystkim na zielonym ekranie... Nie, proszę państwa. Tak się nie robi. Jak się nie jest w stanie zapewnić chociaż znośnej jakości efektów to się ich nie robi. Kropka.

I tak przez cały odcinek...

Już bez punktu dodam tylko, że ten tydzień zapowiada się tygodniem pełnym emocji, ponieważ w piątek czeka nas premiera Daredevila, a w niedzielę nowego sezonu Gry o Tron. Ja osobiście nie mogę się już doczekać obu tych pozycji. Coś tak czuję, że będzie się działo. A przynajmniej mam taką nadzieję.

Do następnego razu ;)

_________________________________________

* Ponieważ - jak każdy inny - ten odcinek wymaga osobnego wpisu.
** Czwartego - wszyscy zapominają o Adamie.