Hej ;)
Kultura popularna obfituje wręcz w różne twory opowiadające o magii i magach. Chyba nie ma obecnie nikogo, kto nie kojarzyłby kim jest Harry Potter, a jeśli jest to prawdopodobnie przez ostatnie dwadzieścia lat był trzymany w jakiejś piwnicy bez okien i dostępu do czegokolwiek. Ja osobiście uwielbiam podobne historie - zawsze wtedy wydaje mi się, że cudowny świat czarów i niesamowitości jest na wyciągnięcie ręki i wystarczy tylko mocno chcieć, by nagle samemu zacząć czarować.
Jakże mocno i żywo wobec tego zabiło moje subiektywne serce, gdy tylko usłyszało, że na Wyspach produkuje się kolejny serial, który nie dość, że opowiada o magach to jeszcze - och, łaskawi bogowie internetów! - o magach w XIX-wiecznej Anglii. Czy może być coś wspanialszego?
Później oczywiście mój entuzjazm nieco zakurzył się w tym zakamarku pamięci, do którego go odłożyłam, bo w międzyczasie świat zalała fala innych wspaniałości, jednak cala ekscytacja rozpaliła się na nowo, gdy tylko pojawił się pierwszy z ośmiu odcinków...
No, czas kończyć ten przydługi wstęp. Moi drodzy Czytelnicy, dziś porozmawiamy sobie o produkcji BBC Jonathan Strange & Mr Norrell.
I ponownie: nie jest to żadnego typu recenzja, raczej zbiór subiektywnych uwag, no i wpis zawiera śladowe ilości spoilerów.
Nikt nie jest w stanie opowiadać o magii w taki sposób jak Anglicy. Nie znam drugiego takiego narodu, który tak mocno pragnąłby aby czary przestały być tylko domeną bajek i niesamowitych historii. I serial (a wcześniej książka o tym samym tytule*) Jonathan Strange & Mr Norrell jest wyrazem dokładnie tej tęsknoty. Opisuje najpierw sytuację, w której magia od bez mała trzystu lat już nie jest praktykowana w Anglii, a następnie całą serię zdarzeń prowadzących do przywrócenia magii światu. Niby brzmi na pierwszy rzut oka banalnie, ale dodajmy do tego jeszcze tajemniczą przepowiednię, politykę, wojny napoleońskie i nierzeczywisty świat Faerie, a dostaniemy tak nietypową mieszankę, że w efekcie mogło powstać albo coś niesamowicie kiczowatego i złego, albo wręcz cudownego.
I z radością muszę powiedzieć, że serial jest zaskakująco dobry. Historia jest prowadzona ciekawie, inteligentnie i zaskakująco, ale też z przyjemną lekkością, a scenariusz każdego odcinka przemyślany - jest realistycznie wtedy, kiedy trzeba, to znów magicznie i niepokojąco, a bywają i momenty, w których można się uśmiechnąć albo odwrotnie - otrzeć ukradkiem jedną czy dwie łzy. I - co chyba najważniejsze - serial nie traktuje widza jak idiotę, któremu trzeba wszystko bardzo wyraźnie pokazać. No i nie ukrywajmy, twórcy nie traktują też siebie samych śmiertelnie poważnie - nie da się robić serialu o magii nie mając do siebie nawet odrobiny dystansu.
I takie jest, panie Honeyfoot.
Silną stroną tej produkcji są również bohaterowie. I nie mam tu na myśli jedynie tych tytułowych. Ale może po kolei:
Jonathan Strange grany przez sprawiającego przesympatyczne wrażenie Bertiego Carvela to młody angielski gentleman, który dopiero zaczął tak naprawdę parać się magią, a cała jego przygoda z tym rzemiosłem zaczęła się właściwie przypadkowo. Ma jednak do tego ewidentny talent i odkrywanie nowych możliwości praktycznie każdorazowo sprawia mu wiele radości. Chociaż są i takie momenty, gdy magia i jej możliwości (a zarazem jego własne czyny z nią związane) przerażają go. Żywy, bardzo zakochany w swojej żonie - serio, obserwowanie chemii pomiędzy nim a Arabellą (w tej roli urocza Charlotte Riley) zawsze było niesamowicie przyjemne, państwo Strange, pomimo dziwnego nazwiska** są w moim subiektywnym odczuciu przykładem naprawdę dobrego, szczęśliwego małżeństwa - i głodny świata. I od pewnego momentu szalony. I możecie mówić co chcecie, drodzy Czytelnicy, ale uważam, że pan Carvel poradził sobie z tą rolą bardzo dobrze. Jego postać da się lubić (ja go lubię), jest autentyczna i zdecydowanie odpowiada moim wyobrażeniom angielskiego maga-gentlemana.
Mam wrażenie, że Bertie Carvel urodził się nie w tej epoce co powinien...
Pan Norrell z kolei to dobiegający pięćdziesiątki bibliofil, przez pewien czas jedyny praktykujący mag w Anglii, który od towarzystwa ludzi woli towarzystwo książek***. Sam w sobie nieciekawy, zamknięty człowieczek, którego główną ambicją jest przywrócenie magii należnego jej miejsca i szacunku, nieważne jakim kosztem. I posiadanie najwspanialszej biblioteki ksiąg magicznych. To ostatnie z resztą przewija się właściwie przez cały serial - pan Norrell zna każdą swoją książkę, zazdrośnie ich strzeże, sama myśl o rozstaniu się z nimi budzi w nim lęk, a kiedy stawia się przed nim wybór: uratowanie ludzkości czy uratowanie książek, staje przed najtrudniejszą decyzją w życiu.
Wciela się w niego Eddie Marsan - człowiek, który zawsze był dla mnie aktorem drugiego planu. Nigdy nie widziałam go w wiodącej roli, co wcale nie znaczy, że nie podołał postawionemu przed nim zadaniu. Może pan Norrell jest pozbawiony lekkości Jonathana, ale myślę, że to właśnie było zamierzeniem twórców.
Ludzie nie są fajni. Książki są fajne. I magia jest fajna. Po co komu ludzie?
Pracujący dla pana Norrella Childermass do teraz właściwie pozostaje dla mnie zagadką. Wiadomo, jest inteligentny, samodzielny i, że para się magią - w mniejszym stopniu niż poprzedni dwaj panowie, ale zawsze. Wiadomo też, że pan Norrell bardzo ceni sobie jego usługi i jest on chyba jedyną osobą (no, może poza Jonathanem Strangem), co do której żywi on jakieś cieplejsze uczucia. Jednak kim tak naprawdę jest Childermass? Tego nie wie chyba nikt poza nim samym. No i może jeszcze grającym go Enzo Cilenti, który sprawił, że Childermass niemal od razu skradł me subiektywne serce.
No i ma długi płaszcz, a jak wiadomo, długie płaszcze zawsze dodają +50 do mojej subiektywnej oceny.
A jeśli kiedykolwiek chcielibyście, drodzy Czytelnicy, zobaczyć na własne oczy przedstawiciela mieszkańców Faerie, czyli elfa w prawdziwie brytyjskim wydaniu, powinniście niezwłocznie włączyć odcinek Jonathana Strange'a & Mr Norrella i skupić się na postaci Gentlemana granego przez stworzonego do bycia niepokojącym villanem Marca Warrena. Jest on - według najlepszych wyobrażeń wszystkich Anglików - tajemniczy, wyniosły, zwodniczy i śmiertelnie niebezpieczny. Działa tylko i wyłącznie na własną korzyść, a wszelkie kontakty z nim kończą się katastrofą. Schowajcie się piękne tolkienowskie elfy pokroju Thranduila czy Legolasa - prawdziwy elf jest (parafrazując mistrza Pratchetta) urokliwy i czarujący. Czaruje i rzuca uroki.
Khem... Przepraszam, ale nagle straciłam głos...
Z postaci wartych wspomnienia są jeszcze przede wszystkim nieco szalony mag Vinculus (w tej roli fenomenalny Paul Kaye), który tylko pozornie pałęta się po Londynie i okolicach, a w rzeczywistości ma znacznie większą rolę do odegrania, a także jedyna czarnoskóra postać w tej opowieści czyli Stephen Black (grany przez Ariyona Barake'a, który miejscami czuł się niepewnie, ale to prawdopodobnie kwestia tego, że tuż obok stał Marc Warren - a to każdego by speszyło). Właściwie każda rola w tym serialu była dobra i gdybym miała się rozwodzić nad każdą z osobna, zeszłoby mi do jutra, a notka nie miałaby końca. Dlatego podkreślę tylko jeszcze raz: aktorstwo w tym serialu jest fenomenalne.
Chciałabym umieć się tak poruszać jak Vinculus i się nie przewrócić.
Tak na sam koniec dodam, że sceneria i muzyka w tej produkcji też jest niesamowita. Na lokalizacje patrzyło mi się z nieukrywaną przyjemnością, a soundtrack mam ostatnimi czasy zapętlony i słucham go w kółko.
Także, jeśli jeszcze nie widzieliście serialu Jonathan Strange & Mr Norrell, a macie w pamięci tą ekscytację związaną z czytaniem/oglądaniem Harry'ego Pottera i odkrywaniem, że tak naprawdę w głębi serca nie jesteście mugolami to nie wiem na co jeszcze czekacie. Ta produkcja pokaże Wam jak wyglądałby świat gdyby trzysta lat temu nie zaprzestało się praktykowania magii. I uwierzcie mi, pokochacie tę wizję równie mocno co ja.
Do następnego razu :)
__________________________________________
* Szczęśliwie wydana w Polsce pod tytułem Jonathan Strange i pan Norrell. Właśnie połknęłam pierwszy z trzech tomów i wiecie co, drodzy Czytelnicy? Ta książka z pewnością jest zaczarowana. Polecam ją serdecznie każdemu i jutro z samego rana biegnę do biblioteki, gdzie czeka już na mnie następny tom.
** He he he, ale mi się suchar udał... Dobra, przepraszam, więcej nie będę.
*** Och, jak ja go dobrze czasami rozumiem!