środa, 22 lipca 2015

Magia przywrócona, czyli opowieść o Jonathanie Strange'u i panu Norrellu (i nie tylko)

Hej ;)

Kultura popularna obfituje wręcz w różne twory opowiadające o magii i magach. Chyba nie ma obecnie nikogo, kto nie kojarzyłby kim jest Harry Potter, a jeśli jest to prawdopodobnie przez ostatnie dwadzieścia lat był trzymany w jakiejś piwnicy bez okien i dostępu do czegokolwiek. Ja osobiście uwielbiam podobne historie - zawsze wtedy wydaje mi się, że cudowny świat czarów i niesamowitości jest na wyciągnięcie ręki i wystarczy tylko mocno chcieć, by nagle samemu zacząć czarować.

Jakże mocno i żywo wobec tego zabiło moje subiektywne serce, gdy tylko usłyszało, że na Wyspach produkuje się kolejny serial, który nie dość, że opowiada o magach to jeszcze - och, łaskawi bogowie internetów! - o magach w XIX-wiecznej Anglii. Czy może być coś wspanialszego?

Później oczywiście mój entuzjazm nieco zakurzył się w tym zakamarku pamięci, do którego go odłożyłam, bo w międzyczasie świat zalała fala innych wspaniałości, jednak cala ekscytacja rozpaliła się na nowo, gdy tylko pojawił się pierwszy z ośmiu odcinków...

No, czas kończyć ten przydługi wstęp. Moi drodzy Czytelnicy, dziś porozmawiamy sobie o produkcji BBC Jonathan Strange & Mr Norrell.

I ponownie: nie jest to żadnego typu recenzja, raczej zbiór subiektywnych uwag, no i wpis zawiera śladowe ilości spoilerów.

Nikt nie jest w stanie opowiadać o magii w taki sposób jak Anglicy. Nie znam drugiego takiego narodu, który tak mocno pragnąłby aby czary przestały być tylko domeną bajek i niesamowitych historii. I serial (a wcześniej książka o tym samym tytule*) Jonathan Strange & Mr Norrell jest wyrazem dokładnie tej tęsknoty. Opisuje najpierw sytuację, w której magia od bez mała trzystu lat już nie jest praktykowana w Anglii, a następnie całą serię zdarzeń prowadzących do przywrócenia magii światu. Niby brzmi na pierwszy rzut oka banalnie, ale dodajmy do tego jeszcze tajemniczą przepowiednię, politykę, wojny napoleońskie i nierzeczywisty świat Faerie, a dostaniemy tak nietypową mieszankę, że w efekcie mogło powstać albo coś niesamowicie kiczowatego i złego, albo wręcz cudownego.

I z radością muszę powiedzieć, że serial jest zaskakująco dobry. Historia jest prowadzona ciekawie, inteligentnie i zaskakująco, ale też z przyjemną lekkością, a scenariusz każdego odcinka przemyślany - jest realistycznie wtedy, kiedy trzeba, to znów magicznie i niepokojąco, a bywają i momenty, w których można się uśmiechnąć albo odwrotnie - otrzeć ukradkiem jedną czy dwie łzy. I - co chyba najważniejsze - serial nie traktuje widza jak idiotę, któremu trzeba wszystko bardzo wyraźnie pokazać. No i nie ukrywajmy, twórcy nie traktują też siebie samych śmiertelnie poważnie - nie da się robić serialu o magii nie mając do siebie nawet odrobiny dystansu.

I takie jest, panie Honeyfoot.

Silną stroną tej produkcji są również bohaterowie. I nie mam tu na myśli jedynie tych tytułowych. Ale może po kolei:

Jonathan Strange grany przez sprawiającego przesympatyczne wrażenie Bertiego Carvela to młody angielski gentleman, który dopiero zaczął tak naprawdę parać się magią, a cała jego przygoda z tym rzemiosłem zaczęła się właściwie przypadkowo. Ma jednak do tego ewidentny talent i odkrywanie nowych możliwości praktycznie każdorazowo sprawia mu wiele radości. Chociaż są i takie momenty, gdy magia i jej możliwości (a zarazem jego własne czyny z nią związane) przerażają go. Żywy, bardzo zakochany w swojej żonie - serio, obserwowanie chemii pomiędzy nim a Arabellą (w tej roli urocza Charlotte Riley) zawsze było niesamowicie przyjemne, państwo Strange, pomimo dziwnego nazwiska** są w moim subiektywnym odczuciu przykładem naprawdę dobrego, szczęśliwego małżeństwa - i głodny świata. I od pewnego momentu szalony. I możecie mówić co chcecie, drodzy Czytelnicy, ale uważam, że pan Carvel poradził sobie z tą rolą bardzo dobrze. Jego postać da się lubić (ja go lubię), jest autentyczna i zdecydowanie odpowiada moim wyobrażeniom angielskiego maga-gentlemana.

Mam wrażenie, że Bertie Carvel urodził się nie w tej epoce co powinien...

Pan Norrell z kolei to dobiegający pięćdziesiątki bibliofil, przez pewien czas jedyny praktykujący mag w Anglii, który od towarzystwa ludzi woli towarzystwo książek***. Sam w sobie nieciekawy, zamknięty człowieczek, którego główną ambicją jest przywrócenie magii należnego jej miejsca i szacunku, nieważne jakim kosztem. I posiadanie najwspanialszej biblioteki ksiąg magicznych. To ostatnie z resztą przewija się właściwie przez cały serial - pan Norrell zna każdą swoją książkę, zazdrośnie ich strzeże, sama myśl o rozstaniu się z nimi budzi w nim lęk, a kiedy stawia się przed nim wybór: uratowanie ludzkości czy uratowanie książek, staje przed najtrudniejszą decyzją w życiu.
Wciela się w niego Eddie Marsan - człowiek, który zawsze był dla mnie aktorem drugiego planu. Nigdy nie widziałam go w wiodącej roli, co wcale nie znaczy, że nie podołał postawionemu przed nim zadaniu. Może pan Norrell jest pozbawiony lekkości Jonathana, ale myślę, że to właśnie było zamierzeniem twórców.

Ludzie nie są fajni. Książki są fajne. I magia jest fajna. Po co komu ludzie?

Pracujący dla pana Norrella Childermass do teraz właściwie pozostaje dla mnie zagadką. Wiadomo, jest inteligentny, samodzielny i, że para się magią - w mniejszym stopniu niż poprzedni dwaj panowie, ale zawsze. Wiadomo też, że pan Norrell bardzo ceni sobie jego usługi i jest on chyba jedyną osobą (no, może poza Jonathanem Strangem), co do której żywi on jakieś cieplejsze uczucia. Jednak kim tak naprawdę jest Childermass? Tego nie wie chyba nikt poza nim samym. No i może jeszcze grającym go Enzo Cilenti, który sprawił, że Childermass niemal od razu skradł me subiektywne serce.

No i ma długi płaszcz, a jak wiadomo, długie płaszcze zawsze dodają +50 do mojej subiektywnej oceny.

A jeśli kiedykolwiek chcielibyście, drodzy Czytelnicy, zobaczyć na własne oczy przedstawiciela mieszkańców Faerie, czyli elfa w prawdziwie brytyjskim wydaniu, powinniście niezwłocznie włączyć odcinek Jonathana Strange'a & Mr Norrella i skupić się na postaci Gentlemana granego przez stworzonego do bycia niepokojącym villanem Marca Warrena. Jest on - według najlepszych wyobrażeń wszystkich Anglików - tajemniczy, wyniosły, zwodniczy i śmiertelnie niebezpieczny. Działa tylko i wyłącznie na własną korzyść, a wszelkie kontakty z nim kończą się katastrofą. Schowajcie się piękne tolkienowskie elfy pokroju Thranduila czy Legolasa - prawdziwy elf jest (parafrazując mistrza Pratchetta) urokliwy i czarujący. Czaruje i rzuca uroki.

Khem... Przepraszam, ale nagle straciłam głos...

Z postaci wartych wspomnienia są jeszcze przede wszystkim nieco szalony mag Vinculus (w tej roli fenomenalny Paul Kaye), który tylko pozornie pałęta się po Londynie i okolicach, a w rzeczywistości ma znacznie większą rolę do odegrania, a także jedyna czarnoskóra postać w tej opowieści czyli Stephen Black (grany przez Ariyona Barake'a, który miejscami czuł się niepewnie, ale to prawdopodobnie kwestia tego, że tuż obok stał Marc Warren - a to każdego by speszyło). Właściwie każda rola w tym serialu była dobra i gdybym miała się rozwodzić nad każdą z osobna, zeszłoby mi do jutra, a notka nie miałaby końca. Dlatego podkreślę tylko jeszcze raz: aktorstwo w tym serialu jest fenomenalne.

Chciałabym umieć się tak poruszać jak Vinculus i się nie przewrócić.

Tak na sam koniec dodam, że sceneria i muzyka w tej produkcji też jest niesamowita. Na lokalizacje patrzyło mi się z nieukrywaną przyjemnością, a soundtrack mam ostatnimi czasy zapętlony i słucham go w kółko.

Także, jeśli jeszcze nie widzieliście serialu Jonathan Strange & Mr Norrell, a macie w pamięci tą ekscytację związaną z czytaniem/oglądaniem Harry'ego Pottera i odkrywaniem, że tak naprawdę w głębi serca nie jesteście mugolami to nie wiem na co jeszcze czekacie. Ta produkcja pokaże Wam jak wyglądałby świat gdyby trzysta lat temu nie zaprzestało się praktykowania magii. I uwierzcie mi, pokochacie tę wizję równie mocno co ja.

Do następnego razu :)


__________________________________________
 * Szczęśliwie wydana w Polsce pod tytułem Jonathan Strange i pan Norrell. Właśnie połknęłam pierwszy z trzech tomów i wiecie co, drodzy Czytelnicy? Ta książka z pewnością jest zaczarowana. Polecam ją serdecznie każdemu i jutro z samego rana biegnę do biblioteki, gdzie czeka już na mnie następny tom.
** He he he, ale mi się suchar udał... Dobra, przepraszam, więcej nie będę.
*** Och, jak ja go dobrze czasami rozumiem!

sobota, 18 lipca 2015

Umarł król, niech żyje król!

Hej ;)

Tak, wiem. Notki nie było chyba tysiąc lat. Ale musicie mi wybaczyć. Miałam masę rzeczy na głowie. Ale teraz już się z nich otrząsnęłam - głowę znów mam cudownie lekką i pustą i mogę wrócić do wrzucania opinii do internetu. Nie ma przecież nic fajniejszego niż dzielenie się swoją opinią z internetami, prawda?

Jako że osłuchałam się uwag i narzekań, że brakuje jednego, kluczowego wpisu o wikingach, dziś cofniemy się nieco w czasie i poudajemy, że jest koniec kwietnia* i właśnie zobaczyliśmy finał trzeciego sezonu Vikings.

Przypominam, że nie będzie to żadnego typu recenzja, a jedynie zbiór luźnych i bardzo subiektywnych uwag. No i mogą pojawić się spoilery. Chociaż nie wiem czy po takim czasie uchował się jeszcze ktoś, kto nie widział odcinka The Dead. Jeśli jednak nie oglądałeś go jeszcze to a) czuj się ostrzeżony i b) zamiast siedzieć w internetach i czytać głupie blogi natychmiast biegnij i nadrób co masz do nadrobienia.

Jest znaczek, nawet na czerwonym tle - trudno go nie zauważyć.

Po dwóch sezonach zdążyłam zauważyć, że Vikings mają to do siebie, że zawsze kończą w wielkim stylu. Trochę wprawdzie bałam się, że tym razem będą mieli niewielki poślizg poprzez ogromny rozrzut wątków i postaci, ale wiecie co, drodzy Czytelnicy? Wikingowie, zamiast rozbić się o fabularne mury, sforsowali je niemal koncertowo, że posłużę się taką "militarną" metaforą.

Przyznam się, że nie spodziewałam się, że twórcy rozwiążą problem "niezdobytności" Paryża właśnie w ten sposób. Zwłaszcza, że Ragnar naprawdę zachowywał się jakby miał umrzeć. W jakim innym celu miałyby być te wszystkie religijne przepychanki, (ex)mnisi-posłańcy z zaświatów i gadka, że "niedługo zobaczę się z Athelstanem"**? A potem przypomniałam sobie, że przecież podobny fortel rzeczywiście miał już kiedyś miejsce. Nie pamiętam szczegółów, ale któryś z jarlów, dopłynąwszy do Italii zdobył w taki sposób jakieś nadmorskie miasto (podobno biorąc je za Rzym). Także serial w tym miejscu ponownie mija się z historią, ale do tego już jestem przyzwyczajona, więc właściwie mnie to nie boli. A biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że "śmierć" Ragnara dała powód kolejnej ładnej sekwencji mów pożegnalnych*** to już zupełnie zapominam o pewnych niedorzecznościach całej sytuacji. Mnie łatwo jest kupić.

I znowu wracamy do motywu "zawsze byłem o ciebie zazdrosny, bracie...", ale za to w jaki sposób!

Nie rozumiem tylko jednego. W jakim celu wprowadzono motyw "Pięćdziesięciu twarzy hrabiego Odo"? Przecież ani oglądalność nie spadała, ani nie było to potrzebne do budowania dalszej części fabuły... więc po co? Chyba że obsada jest zbiorowiskiem takiej ilości fanów pana Greya, że po prostu zebrali się wokół twórców, spojrzeli na nich groźnie i oświadczyli, że nie przestaną dopóki "czerwony pokój" (czy jak tam to się nazywało) nie zostanie wpisany do serialu. A że w obsadzie są głównie niemal dwumetrowe chłopy o dzikich, północnych facjatach i moc ich groźnego spojrzenia jest wielka, scenarzyści nie mieli innego wyjścia niż ulec. Innego wyjaśnienia nie widzę.

"Pięćdziesiąt twarzy hrabiego Odo"

No i generalnie lubię mieć rację. Nawet jeśli nie do końca podoba mi się to, w związku z czym ją mam. Bo w końcu doczekaliśmy się zaręczyn Rolla i nawiedzonej księżniczki Giseli. Że tak powiem knew it. Z resztą trudno było nie wiedzieć, bo a)Wikipedia wiedziała o tym wcześniej i b)sceny z tą dwójką były prowadzone w taki sposób, że wszyscy musieli się zorientować na co się zanosi. Serio. Już wcześniej przecież wspominałam, że związek tej dwójki był ogłaszany OGROMNYMI, NEONOWYMI LITERAMI, żeby widzowie przypadkiem nie mieli wątpliwości na co się zanosi. Co nie zmienia faktu, że jestem zaintrygowana kierunkiem w jakim zostanie to rozwinięte. Bo choć Gisela ewidentnie będzie się broniła rękami i nogami przed swoim szczęśliwym zamążpójściem tak Rollo, gdy tylko zobaczył jej radosne podejście stał się bardziej niż podekscytowany nowym wyzwaniem. A ja z kolei, obdarowana nowymi scenami w trailerze, jestem ciekawa. Bardzo ciekawa. Zwłaszcza tego jak długo to małżeństwo przetrwa bez rozlewu krwi.

Oj, już nie przesadzaj. Przecież to Rollo. Przyjrzyj się mu!

Ogólnie rzecz biorąc, The Dead był zarówno dobrym odcinkiem samym w sobie jak i dobrym finałem sezonu. Co jest właściwie już normą jeśli chodzi o ten serial. Dlatego teraz nie pozostaje mi nic innego jak siąść grzecznie w kąciku i cierpliwie czekać na następne odcinki. Bo coś tak czuję, że Wikingowie jeszcze nie mają dosyć i jeszcze niejedno nam pokażą.

A dla spragnionych wikingów, którzy nie śledzą tak jak ja wiernie każdego skrawka informacji, który się o nich pojawia, polecam poszukać sobie krótkiego filmiku Vikigs: Bring the Pain, wrzuconego przez stację History z okazji San Diego Comic-Conu. Jest przeuroczy i tak stereotypowo "wikingski", że człowiek nie może się nie uśmiechnąć. Albo to tylko ja...

Do następnego razu ;)

PeeS.
Spodziewajcie się w najbliższym czasie wpisu o Jonathan Strange & Mr Norrell. Och, bogowie internetów, jaki to jest dobry serial!

_________________________________________
* Opcja ta jest o tyle fajna, że w kwietniu nie było jeszcze tak koszmarnie gorąco...
** Błagam, niech twórcy nie oglądają ostatniego sezonu Hannibala, bo jeśli to pójdzie w tym kierunku, w którym pędzi pociąg pana Fullera to ja wysiadam. Serio.
*** Których jakoś zadziwiająco dużo było w tym sezonie. Z jednej strony hurra, bo im więcej dobrych scen tym lepiej, ale z drugiej strony do dobrej mowy pogrzebowej potrzeba co najmniej jednego trupa, a twórcy już wytłuki niemal wszystkich moich ulubionych bohaterów, więc no...