Hej ;)
Moje oglądanie filmów można uznać za bardzo nieprofesjonalne. Głównym kryterium, jakim kieruje się przy wyborze kolejnych produkcji są przede wszystkim grający tam aktorzy. Niepokojąco często w odpowiedzi na proste pytanie "A obejrzałaś ten film bo...?" pada jeszcze prostsza odpowiedź "Bo Matt Ryan/Lee Pace/David Tennant/jakiekolwiek inne nazwisko, które obecnie jest na topie." Z resztą pisałam już o tym niejednokrotnie, więc chyba powtarzanie się jest nieco bezcelowe. Dlaczego jednak znowu o tym wspominam? Albowiem ostatnio nazwiskiem, które zachęcało mnie do sięgania po kolejne tytuły było nazwisko McAvoy.
Nie mogę powiedzieć, żebym w jakikolwiek sposób ucierpiała przez to małe zakręcenie. James McAvoy jest niesamowitym aktorem, który nawet, gdy gra w bardzo przeciętnym filmie, jest w stanie uratować swój charakter. Taki to zdolny Szkot jest. Jednak w czasie moich seansów, rzuciła mi się w oczy jedna interesująca rzecz. McAvoy jest chyba stworzony do grania postaci zniszczonych. Serio. Już dawno nie spotkałam się z tak dobrą kreacją bohatera, który jest właściwie o krok od załamania.
To zdjęcie wprawdzie nie ma praktycznie nic wspólnego z tematem, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby go nie zamieścić.
Gdyby jeszcze był to odosobniony przypadek. Ale nie, najwyraźniej twórcy filmowi uznali, że skoro raz się udało to i jeszcze kilka się uda. Co najbardziej fascynujące, McAvoy staje na wysokości zadania, nigdy nie grając w ten sam sposób. W miniserialu Shakespeare Re-Told przedstawiającym nieco uwspółcześnione sztuki Szekspira (kto by się spodziewał, prawda?) gra Joego Macbetha. Oryginalnej postaci chyba nie trzeba przedstawiać. Dodam tylko, że akurat w tym przypadku cała akcja dzieje się nie w królestwie, a w prestiżowej restauracji, jednak ogólny schemat pozostał ten sam. Widzimy Macbetha, który od momentu zabójstwa Duncana, coraz szybciej zmierza w kierunku cieniutkiej linii, która dzieli "normalność" od szaleństwa. Widziałam już wielu Macbethów*, ale to właśnie ten w wykonaniu McAvoy'a najlepiej pokazuje jak bardzo człowieka mogą zniszczyć demony uwalniane przez jego własne sumienie.
Nic jeszcze nie widać...
W przypadku Wanted mamy nieco inną sytuację. Tutaj bohater z dnia na dzień zbliża się do załamania nerwowego, ale niestety nie jest to ten typ filmu, który podejmuje się głębszej analizy problemu. A szkoda, ponieważ twórcy nie mogliby chyba lepiej trafić z wyborem aktora. Pomimo, że rola McAvoya sprowadza się głównie do bycia szlachetnym zabójcą skrytobójcą, aktor i tak jest w stanie oddać to, co dzieje się w głowie każdego człowieka, który nie marzy o niczym innym niż o przełamaniu codziennej, doprowadzającej do szału rutyny. Nawet jeśli byłoby to równoznaczne ze znokautowaniem współpracownika za pomocą klawiatury.
Czasami i mi się marzy żeby kogoś poczęstować w ten sposób klawiaturą.
Wczoraj za to obejrzałam film Trance** (zgadnijcie dla kogo, ha ha...). Nie dość, że produkcja pozostawiła mnie w złym stanie do spania***, to w dodatku jeszcze mocniej utwierdziła mnie w przekonaniu, że gdybym kiedyś jakimś cudem kręciła film o mrocznych rzeczach czających się w ludzkim umyśle, natychmiast powinnam dzwonić do McAvoya. Do teraz właściwie nie mogę zrozumieć jakim cudem ten aktor był w stanie przekonać mnie, że jest zwyczajnym, nieszkodliwym pracownikiem biura aukcyjnego, by na końcu niemal w twarz wykrzyczeć mi, że nie mogłam się bardziej mylić. (Dobrze się Wam wydaje - jestem zachwycona tym filmem.) Może to ten szkocki akcent.
Uwaga - film ma jedną przerażającą scenę, w której McAvoy traci kilka paznokci. Brrr...
I na koniec produkcja, przez którą wciąż właściwie trwam w stuporze, a obejrzałam ją już kilka miesięcy temu. Proszę państwa, Filth. Film, który jest cudownym studium ludzkiego rozkładu i rozpadu. Jest brutalnie, bezpardonowo i - zgodnie z obietnicą zawartą w tytule - brudno. A w tym wszystkim McAvoy, który z minuty na minutę coraz bardziej pęka, ze sceny na scenę coraz szybciej zbliża się do granicy, zza której już się nie wraca. Człowiek z fascynacją patrzy na szaleńczy upadek bohatera, cały czas zastanawiając się jakim cudem osoba o wyglądzie Jamesa McAvoy'a może tak mocno się pogrążać w najciemniejszych cechach, jakie jest w stanie znaleźć w sobie ludzkość. Taki to dobry film i aktor jest. Aczkolwiek nie wiem czy na razie byłabym w stanie obejrzeć tę produkcję jeszcze raz.
Jest źle, jest brudno, a w powietrzu wisi wizja czyhającej ruiny.
I muszę powiedzieć szczerze, że bardzo cieszę się, że w końcu znalazł się aktor, który jest w stanie zagrać człowieka nad a nawet już poza krawędzią. Bo widzieliśmy już wiele postaci szczęśliwych. Postaci smutnych nawet więcej. A przecież po ziemi chadzają też ludzie, których fasada pęka. I o nich rzadko kiedy umie się dobrze opowiedzieć.
Do następnego razu ;)
P.S.
Wpis ten jest przejawem - jak kilka poprzednich - dzikiego fangirla wypuszczonego z klatki i szalejącego za klawiaturą. Czasami trzeba go wypuszczać, bo inaczej i mu fasada popęka i dopiero wtedy zaczną się dziać rzeczy straszne.
__________________________________
* Ale i jeszcze wielu przede mną, co jakoś dziwnie mnie cieszy.
** I właśnie dlatego notka musiała poczekać do dzisiaj.
*** Notatka do siebie: Nie oglądać na dobranoc filmów grających z percepcją widza.
I tą notką mnie masz.
OdpowiedzUsuńWczoraj, a w zasadzie dziś w nocy obejrzałam film Trance. Jak pewnie przeczuwasz nie robię nic innego poza siedzeniem, czytaniem, oglądaniem i ciągłym zachwycaniem się. Tym filmem, tą rolą Jamesa.
Ja na niego zwróciłam taką większą uwagę dużo wcześniej. Najpierw widziałam go w Wanted i już mnie miał, za wygląd i za tę rolę. Potem X-meny i Pokuta i odtąd jestem nim znarkotyzowana. A Filth i Trance to majstersztyki w jego dorobku, który dotąd widziałam.
I Trance to jeszcze spoko, ale po filmie Filth to siedziałam dobre kilka minut w szoku przed monitorem. Strasznie mną ten film wówczas wstrząsnął, ale to chyba dobrze...chyba.
Tak czy siak, podoba mi się sposób w jaki piszesz, więc z pewnością poczytam coś jeszcze, a czy zostanę na dłużej..hm chciałabym, zobaczymy ;-)