niedziela, 23 listopada 2014

Konwenty, seriale i ich fangirle

Hej ;)

Jako, że jest już potwornie późno, a ja mam jeszcze pierdyliard rzeczy do zrobienia (tak to jest jak się człowiek opierdziela przez cały weekend), postanowiłam, że dziś będę się streszczać. Przejdźmy zatem bez dalszych wstępów do właściwej części notki.

Wiecie jaka jest zaleta mieszkania w Krakowie, drodzy Czytelnicy? Dostęp do dużych wydarzeń kulturalnych. Oczywiście nie wszystkich, bo znakomita ich część rozsiana jest po całej Polsce. Jednak jest większe prawdopodobieństwo, że dana impreza odbędzie się w Krakowie niż chociażby w mojej rodzinnej miejscowości, co do której jestem pewna, że oprócz dni wina i może zawodów balonowych, właściwie nie dzieje się tam nic ciekawego. W każdym razie dzisiaj skorzystałam z dobrodziejstw jakie daje mi mieszkanie w Krakowie i wybrałam się na Serialkon.


Muszę się przyznać, że świadomość uczestniczenia w pierwszej odsłonie tego konwentu jest dla mnie nieco dziwna. No bo tak na dobrą sprawę była to pierwsza tego typu impreza, więc w swojej kategorii nie miała właściwie porównania. Oczywiście, można by się pobawić w zrównywanie go z Pyrkonem czy Polkonem, jednakże mijałoby się to chyba z celem, bo to jak porównywanie Gry o Tron z The Hour - niby obie produkcje są serialami, w każdej z nich mówi się po angielsku, a nawet powtarzają się niektórzy aktorzy, jednakże na tym podobieństwa się kończą.

Nie oznacza to, że uważam, że Serialkon był zły. Wręcz przeciwnie - wybawiłam się świetnie, nie uważam tego praktycznie całego dnia przesiedzianego na prelekcjach za zmarnowany i cieszę się, że było mi dane spotkać innych ludzi, którzy są podobnie do mnie zakręceni na punkcie seriali. Krótko mówiąc: konwent był fajny ;)

No jak to? Przecież to konwent!

Muszę jednak podzielić się jedną obserwacją, którą właściwie poczyniłam już nieco wcześniej, przemierzając przepastne otchłanie internetów, a także obserwując ludzi na zeszłorocznym Pyrkonie, ale w pełni dotarła do mnie dopiero dziś. Kiedyś myślałam, że jestem okropną fangirl*. Teraz wiem, że się myliłam i do prawdziwego fangirlizmu mi daleko. Uświadomiłam sobie to, gdy podczas jednego z paneli o Supernatural, w momencie gdy na rzutniku wyświetliły się zdjęcia Jensena Acklesa i Jareda Padaleckiego w sali rozległy się wysokie piski, ochy i achy, bo "borze zielony, to ONI!". Spojrzałam wówczas na zapiszczaną część sali z lekkim zaskoczeniem, ale również z zażenowaniem. Zrozumiałabym, gdyby w sali pojawili się sami aktorzy**, ale, na kolce kolczastego jeża, to były tylko zdjęcia.

Dostąpiłam głębszego zrozumienia tej postaci.

Troszeczkę nie rozumiem takiego ekscytowania się wszystkim, dosłownie wszystkim, co związane jest z ulubionym serialem/filmem/aktorem. Może wyjdę teraz na nierozumiejącego zrzędę, ale tak osobiste branie wszystkich aspektów uwielbianej rzeczy nie wygląda zdrowo. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że moja wewnętrzna dzika fangirl umarła, albo nigdy jej nie było. Skąd. Czasami, jak wyrwie się na wolność z klatki, w której ją trzymam, jestem w stanie obejrzeć całą filmografię aktora, znaleźć pińcet gifów z jednego serialu i przeczytać wszystkie recenzje jakie kiedykolwiek wyszły o jakimś filmie. Zdarzy się też wzdychanie do zdjęcia, marzenie o podpisie lub zamienieniu chociaż słówka z jakimś aktorem, albo oglądanie jednej produkcji po kilka razy. Ale wciąż nie jestem w stanie pojąć, co musiałoby się stać, żebym zaczęła piszczeć na widok zdjęcia w sali pełnej ludzi. Nie wiem, może ja za stara na takie coś jestem...

Poziom mojego zrozumienia był porównywalny do tego u Deana.

Teraz możecie wytknąć wszystkie błędy, które pojawiły się w tym wpisie. Może ktoś z Was, drodzy Czytelnicy, będzie w stanie mi wytłumaczyć co może być tak niesamowicie wspaniałego w jakiejś produkcji/aktorze, że na sam widok jednego zdjęcia dostaje się dzikiej ekscytacji. Jeśli tak to proszę - wytłumaczcie mi. Bo na razie jestem zdania, że to już spora lekka przesada. A - jak wiadomo - wszystkie przesady są nie zdrowe.

Do następnego razu ;)

_________________________________________

* Samoświadomość bycia nerdem (geekiem?) przyszła do mnie później, gdy zostałam tak nazwana przez znajomego. Nikt ci nie powie więcej o tobie samym niż drugi człowiek.
** Aczkolwiek wtedy prawdopodobnie poziom pisków byłby taki, że wszystkim obecnym popękałyby bębenki w uszach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz