sobota, 1 listopada 2014

Zabójcze pchły z kosmosu, czyli co słychać u Supermana

Hej ;)

Pamięta ktoś jeszcze, jak się niedawno zarzekałam, że przez najbliższy czas nie zbliżę się do żadnych filmów* na podstawie komiksów DC? Ile było wtedy psioczenia i lamentowania na produkcje tego studia i obietnic, że teraz nic innego tylko Marvel? Złamałam moje przyrzeczenie. Wczoraj uznałam, że chyba nic mi się nie stanie jak zobaczę Man of Steel. I rzeczywiście. Nie stało się nic.

To, że nie stało się nic, jest - wbrew pozorom - rzeczą nie do końca dobrą. Ponieważ oznacza to, że nie wyniosłam z seansu żadnych uczuć. To smutne, ale Man of Steel jest nijaki. Ani wybitnie dobry, ani wybitnie zły. Jest tak boleśnie nijaki, że zdarzyło mi się przysnąć, więc musiałam nadrabiać pół godziny filmu. Drogie DC, nie tak powinna wyglądać produkcja komiksowa.

Majestatyczny plakat jest majestatyczny.

Żeby jednak nie startować od razu z marudzeniem, zacznijmy może od pozytywów. Henry Cavill w roli Clarka Kenta/Supermana sprawdza się świetnie. Wygląda dokładnie tak, jak Superman wyglądać powinien. Poza tym - nie ukrywajmy - przyjemnie się na niego patrzy, więc sama jego obecność już od razu staje się zaletą filmu. Co więcej - Cavill osiągnął to, czego nie udaje się osiągnąć wielu aktorom grającym superbohaterów - nie wygląda kiczowato z czerwoną peleryną**. I chociaż cały ten film jest aż do przesady naładowany ludźmi w pelerynach, nie rażą tak bardzo, jak byłoby to możliwe. A to całkiem spory plus.

Henry Cavill nawet jako Superman jest ładny***. I bardzo majestatyczny.

Z kolei nie wiem co myśleć o pozostałej części obsady, a  przede wszystkim o grającego głównego badguy'a Michaelu Shannonie. Z tym panem to mam ogromny problem. Nie wiem bowiem, czy to, że jego gra aktorska wyglądała zupełnie tak samo jak w Boardwalk Empire to kwestia tego, że obejrzałam film zaraz po odcinku i mi się zwyczajnie zlało, czy może problem tkwi jednak w jednakowości Shannona. Niestety widziałam na razie tylko te dwie produkcje z tym aktorem, więc nie jestem w stanie tego stwierdzić.

Ta postać powinna nazywać się Generał Zod Nie Do Zdarcia. Tak wygląda po półgodzinnym, nieustannym naparzaniu się z Supermanem.

Za to tym, co podobało mi się chyba najbardziej w filmie, była rozwałka. Serio. Takiego porządnego i absolutnego rozpierdzielu nie było nawet w Avengersach. Wybuchały samochody, spadały samoloty, budynki się waliły, satelity płonęły, ludzie ginęli masowo... generalnie dużo się niszczyło. Samą Ziemię też usiłowano znowu zniszczyć. I tylko nieskazitelnego wyglądu Supermana i pozostałych Kryptończyków nie udało się w tym filmie naruszyć.

Wygląda to epicko... Tylko co na to właściciele zniszczonego mienia?

Dobra, posłodziłam trochę, teraz czas na marudzenie. Głównym zarzutem jaki mam do Man of Steel to, że ten film stara się być niesamowicie wręcz poważny. Mam wrażenie, że twórcy przed napisaniem scenariusza usiedli przy stoliku i ustalili, że nakręcą produkcję o trudnych decyzjach, poważnych rozterkach, buncie i walce o wolność i poświęceniu. I jakoś żaden z nich nie pamiętał przy tym, że jednocześnie będzie to film o kosmitach naparzających się na oczach zdezorientowanych Ziemian. Mam takie jakieś dziwne wrażenie, że ekranizacje komiksów nie mogą traktować się aż tak poważnie. Może być epicko i majestatycznie, ale musi się też to lekko oglądać. W Man of Steel niestety tego zabrakło.

Taki to poważny film o kosmitach.

Co jednak najbardziej przeszkadzało mi w odbiorze tego ach-jak-poważnego filmu? Niesamowite supermoce Clarka Kenta i właściwie wszystkich Kryptończyków. Muszę się przyznać, że nigdy nie byłam wielką fanką Supermana (jak byłam mała chciałam zostać Power Rangersem), a pomysł by obrońcą Ziemi został fruwający człowiek z kosmosu wydawała mi się absurdalna****. Dlatego, gdy oglądałam Man of Steel, na moich ustach o wiele za często pojawiał się kpiący uśmieszek. Przykro mi, ale niemal parsknęłam śmiechem, gdy zobaczyłam pierwsze próby lotu Supermana, bo okrutnie skojarzyły mi się one z pchlimi skokami. Niestety skojarzenie zostało ze mną właściwie do końca filmu i pokazy niesamowitych skoków Kryptończyków wyglądały dla mnie nieprzyzwoicie wręcz zabawnie. A scena, gdy Superman wznosi się w powietrze, by przelewitować kilka metrów, które mógłby zwyczajnie przejść***** wywołała u mnie kolejne parsknięcie. I tak oto cała powaga filmu wzięła w łeb. Niechcący wprawdzie, ale jednak wzięła.

Kto nie fruwa ten Ziemianin!

Ogólnie rzecz biorąc Man of Steel jest dobrym filmem, gdy ma się ochotę zobaczyć dobrą rozwałkę. Jeśli szuka się dobrego filmu komiksowego należy wybrać Avengersówi lub Strażników Galaktyki. Albo inny film Marvela. Bo niestety Superman byłby świetny w wyburzaniu sporych kwartałów zabudowań, ale jako film nadaje się do zapchania nudnego popołudnia.

Do następnego razu ;)

_______________________________

* Całe szczęście seriale DC nie są najgorsze, więc jeszcze jest nadzieja.
** Do Chrisa Hemswortha mu wprawdzie nieco brakuje, ale i tak nie jest źle.
*** Aczkolwiek przylizana fryzura to jednak za dużo. Mniej żelu na włosach, Supermanie!
**** Wyleczył mnie z tego przekonania dopiero Thor wiele lat później.
***** Oczywiście, że nie mógł. Chodzenie jest dobre dla pospolitych i nieciekawych śmiertelników z Ziemi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz