Hej ;)
Co takiego ma Marvel, czego nie mają inne wydawnictwa komiksowe (i nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie DC)? Jaką magiczną receptę posiadło to studio, że filmowe adaptacje akurat jego komiksów święcą takie tryumfy*? Doskonałe wyczucie czasu? Trzeźwo myślącą ekipę? A może po prostu o wiele więcej szczęścia?
Coś musi być na rzeczy, bo Marvelowi nie dość, że udało się zbudować dość spójne uniwersum to jeszcze praktycznie każdy jego film staje się hitem kasowym. Przytłoczona nieco napływającymi zewsząd informacjami o kolejnych marvelowskich produkcjach, pomyślałam sobie, że przecież nie tylko Marvelem świat komiksów stoi** i należy dać szansę innym "komiksowym" filmom. Jak pomyślałam, tak zrobiłam...
Na pierwszy ogień poszła produkcja oparta o komiks DC The Losers. "Zobaczmy gdzie grywał Kapitan Ameryka, zanim został Kapitanem Ameryką" - pomyślałam. Okazało się, że grywał w kiepskich filmach, bo Drużyna potępionych (tak się to nazywa po polsku) rzeczywiście nie zasługuje na nic więcej niż na potępienie. Historia przewidywalna, żarty nieśmieszne, a John Winchester... wróć, Jeffrey Dean Morgan grający zupełnie tak samo jak w każdym innym filmie czy serialu z jego udziałem, który było dane mi zobaczyć. Produkcja mnie rozczarowała. "No tak, to nie Marvel..." pomyślałam, lecz zaraz odegnałam złe myśli i stwierdziłam, że przecież jeszcze przede mną kilka filmów.
A jednak nie powala...
Skoro nie podeszła mi produkcja o super-żołnierzach, może po prostu powinnam skupić się na historii superbohaterskiej? Zaopatrzona w zapas herbaty rozpoczęłam seans filmu Watchmen. A zapas był to duży, bo (s)twór trwał prawie trzy godziny***. Nie mam pojęcia po co i dlaczego, bo co najmniej godzinę można by z filmu wyrzucić i prawdopodobnie nikt by nawet nie zauważył. Herbata wystygła i skończyła się, a Watchmen zostawili mnie z dziwną mieszanką znudzenia i rozczarowania. Bo historia znów nie była porywająca, Jeffrey Dean Morgan znów grał tak samo, dialogi były sztywne, a moralne rozterki bohaterów były tak porywające, że właściwie wcale. W pewnym momencie moją największą rozrywką było wyszukiwanie za plecami bohaterów napisów po polsku.
Pseudo-bóg był zmęczony Ziemią, a ja byłam zmęczona pseudo-bogiem.
Uznałam, że może problem jednak tkwi w materiale DC**** i sięgnęłam po film na podstawie komiksów wydawnictwa Dark Horse. Pełna nadziei zasiadłam przed ekranem, włączając produkcję R.I.P.D. Tym razem szczęśliwie film był krótszy. Ale to właściwie jedyna dobra rzecz, którą mogę o nim powiedzieć. Znowu - postacie płaskie, żarty drętwe, historia przewidywalna do bólu, a Roy - bohater grany przez Jeffa Bridgesa tak irytujący, że nie mogłam się doczekać aż w końcu zginie. (SPOILER: nie zginął). Zabolało mnie rozczarowanie tym filmem, bo zwiastun był dosyć obiecujący. Jednak już nie raz się tak na trailerach sparzyłam, więc może się w końcu nauczę.
Ten sam gest pokazałabym całemu filmowi za takie oszukiwanie widza.
Zacisnęłam zęby i, zrobiwszy sobie dużo zielonej herbaty na nerwy, podjęłam ostatnią próbę, bo przecież nie wszystkie filmy komiksowe spoza uniwersum Marvela muszą być złe. Jako, że kreacja Rayana Reynoldsa w R.I.P.D. jakoś się ratowała, doszłam do wniosku, że to może z obsadą w poprzednich filmach było coś nie tak i zdecydowałam dać adaptacjom DC jeszcze jedną szansę. Chwyciłam się głoszącej się ostatnim źródłem nadziei Green Lantern. Jak wiadomo nadzieja umiera ostatnia. Niestety, przyszło mi ją szybko pochować, bo film okazał się wybitnie kiczowaty, absurdalny i w ogólnym rozrachunku irytujący. Zrezygnowana, machnęłam ręką i postanowiłam, że przez najbliższy czas będę się trzymać z dala od wszelkich produkcji spoza MCU. Nie mam już nerwów na takie zabawy.
Bardzo mi się pański strój nie podoba, panie Latarnia.
Tak skończył się mój eksperyment z komiksowymi produkcjami. Byłam pełna dobrej woli i nadziei, jednak przyszło mi utracić obie te rzeczy. Nie wiem czy to dlatego, że po prostu trafiałam na złe filmy, czy może ostatnimi czasy poza marvelowskim uniwersum nie zostało już nic wartościowego. Chciałabym żeby kiedyś było inaczej, bo jeśli Marvel poczuje się zbyt pewnie brakiem konkurencji to pewnie i on zacznie odwalać byle jaką kichę. A tego moje wrażliwe serce by nie zniosło.
Do następnego razu ;)
______________________
* A przynajmniej ostatnio. Nie można powiedzieć, że wcześniej nie było dobrych adaptacji komiksów innych wydawnictw.
** Aczkolwiek mój ukochany Hawkeye jest mimo wszystko marvelowski
*** Jeśli się głębiej zastanowić to właściwie większość komiksowych filmów DC jest bardzo długa, co jest chyba niepotrzebne, bo twórcy czasami nie mają pojęcia co zrobić z danym im czasem.
**** Chociaż wciąż w to nie wierzę, bo na podstawie komiksów DC powstał przecież Constantine, który mimo fali krytyki, podoba mi się tak bardzo, że znam go właściwie na pamięć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz