wtorek, 16 września 2014

Zekranizujmy sobie książkę

Hej ;)

Niedługo na ekrany kin wejdzie ekranizacja ostatniej części Igrzysk Śmierci Suzanne Collins, do której już nawet doczekaliśmy się trailera (och, co to było za wydarzenie! już tydzień wcześniej zaczęło się odliczanie do premiery oficjalnego trailera... tyle emocji dla kilku minut zapowiedzi filmu!). Niewiele czasu dzieli też nas od premiery adaptacji 50 Twarzy Grey'a pani E. L. James, a już w grudniu, czyli właściwie za momencik, będzie nam dane zobaczyć ostatnią część Hobbita na podstawie prozy J. R. R. Tolkiena. Wychodzi na to, że szykuje się strasznie dużo tych ekranizacji.

Z przenoszeniem książek czy komiksów na wielki lub mały ekran jest niestety ten problem, że takie filmy nigdy nie będą stuprocentowo wierne oryginałowi. Zawsze coś trzeba uciąć lub dodać, żeby film jako jedna spójna wizja miał ręce i nogi. Poza tym to, jak reżyser widzi daną książkę nie zawsze będzie odpowiadało temu, co sobie wyobrażali pozostali czytelnicy. W końcu ile ludzi, tyle interpretacji.

Tyle książek do przeczytania i tylko niewiele mniej do zekranizowania

Za to ekranizacje mogą przeróżne. Najlepiej jest, gdy reżyser stara się jak najbardziej trzymać książkowego oryginału i nie dorzuca niczego od siebie. Albo dorzuca, ale tylko trochę. Przykładem niech będzie tutaj ekranizacja serii o Harrym Potterze, która - pomijając wycięcie niektórych wątków* - wbrew pozorom była dość wierna. Trochę nie jestem w stanie sobie wyobrazić co wyszłoby z tych książek, gdyby twórcy zdecydowali się na większą swobodę przy pisaniu scenariusza.

Czasami twórcy adaptacji też wydają się podobnie zdziwieni.

Z kolei coraz częściej zdarzają się ekranizacje (o ile jeszcze można wtedy nazywać je ekranizacjami), których twórcy postanawiają albo bardzo luźno oprzeć się na jakiejś książce, albo do jednego filmu wrzucić kilka książek na raz. Takim przykładem jest chociażby Hannibal Bryana Fullera, który jest właściwie luźną wariacją na temat dzieł Thomasa Harrisa. Podobnie rzecz ma się z Hobbitem Petera Jacksona, który wprawdzie nie pozwala sobie na takie fantazjowanie jak Fuller, ale oprócz samej historii Bilba Bagginsa, dorzuca do filmu niektóre wątki z Sirmalirionu i delikatne nawiązania do Władcy Pierścieni. Jednak nie ma się w sumie co dziwić, biorąc pod uwagę, że Jackson kręci właściwie bardzo długi prequel do Władcy.

I pomyśleć, że Hobbit to taka króciutka książka...

Jednak, oprócz całej masy książek, które prędzej czy później trafią na ekrany kin, istnieje też spora grupa dzieł, które na zawsze pozostaną w swojej pierwotnej wersji**. Książki za krótkie, za skomplikowane, zbyt infantylne, książki zapomniane i takie, których zwyczajnie nie dałoby się przerobić na film. Do ostatniej kategorii należy między innymi cała seria o Matthew Swifcie autorstwa Kate Griffin, która jest niemożliwa do zekranizowania ze względu na sposób prowadzonej narracji. A szkoda, bo bardzo chętnie zobaczyłabym kinową wersję przygód miejskiego czarnoksiężnika z Londynu, będącego jednocześnie niebieskimi elektrycznymi aniołami.

Niestety jedna z największych zalet tej książki jest jednocześnie jej największą przeszkodą w drodze na ekrany.

Nie twierdzę jednak, że ilość ekranizacji i adaptacji, jakimi jesteśmy ostatnio zalewani jest czymś złym. Skąd. Im ich więcej, zwłaszcza dobrych, tym lepiej, bo dzięki temu wartościowe dzieła zostają przypominane, poza tym zawsze istnieje szansa, że ktoś pod wpływem filmu sięgnie po książkę i odnowi piękny zwyczaj czytania, o którym być może zapomniał. I im więcej takich cudów tym lepiej.

Do następnego razu ;)

__________________

* Szkoda tylko, że przy Czarze Ognia wycięto nie tylko wątki, ale i sceny, robiąc to na tyle nieudolnie, że można było wskazać miejsca, gdzie trafiły producenckie nożyczki...
** Chociaż kto wie, patrząc na to, czego ostatnio czepiają się twórcy filmowi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz