wtorek, 30 września 2014

Włochate drzewa

Hej ;)

Jak już pewnie wiadomo, że od czasu do czasu nie mam nic przeciwko obejrzeniu jakiejś animacji czy innej produkcji dla dzieci. Co więcej, niektóre z nich mogłabym oglądać w kółko i nie mam żadnych oporów by proponować je na organizowanych czasami przez znajomych wieczorach filmowych. Chociaż może nie jest to aż tak wyjątkowe zjawisko, biorąc pod uwagę poziom niektórych "bajek". Nie o tym jednak miałam zamiar pisać.

Od jakiegoś czasu chodziła za mną animacja Lorax i wczoraj udało mi się ją w końcu zobaczyć. Przyznam się, że całkiem mi się podobało - historia nie była zupełnie banalna, a nawet miała dość inteligentny morał. Poziom animacji też był w porządku, pomimo nieco absurdalnej idei włochatych drzew, a postaci miały nawet dość wyraźny rys psychologiczny. W sumie animację oceniam pozytywnie.

Operybki były chyba najpozytywniejszymi postaciami tej produkcji.

Uważam jednak, że na miano głównego bad guy'a całej produkcji wcale nie zasługuje pan O'Hare. O nie, on jest jedynie klasycznym bohaterem, który dotarł na szczyt drabiny finansowej i jest gotowy zrobić wszystko, byle tylko tam zostać. Motywacja stara jak pieniądze. Według mnie najgorszą postacią całej animacji jest matka Once-Lera.

Przerażająca, choć nie wygląda.

Generalnie cała rodzina Once-Lera jest upiornie patologiczna i zdominowana przez matkę. Wszyscy bardziej lub mniej świadomie starają się zaspokoić wszystkie jej zachcianki i nie są w stanie w żaden sposób się jej sprzeciwić. Sam Once-Ler potrzebuje aż wyjechać z domu, żeby w końcu zacząć myśleć samodzielnie i podejmować własne decyzje. Nie trwa to jednak zbyt długo, bowiem szybko bohater ściąga swoją rodzinę i znów wpada w ręce swojej matki.

Postać w sumie sympatyczna, dopóki nie ma styczności z matką.

Właściwie cała ta produkcja opowiada przede wszystkim o chłopcach, którzy nie radzą sobie ze swoimi relacjami z matkami. Ted też niezbyt wie jak dogadać się ze swoją rodzicielką, aczkolwiek nie jest aż tak patologiczne jak w przypadku Once-Lera. Ale poza tym cała produkcja jest bardzo pozytywnie sympatyczna. Jeśli macie więc nieco wolnego czasu wieczorem i macie ochotę na jakąś lekką animację, Lorax jest tym, czego szukacie.

Do następnego razu ;)

poniedziałek, 29 września 2014

Shall we play a game?

Hej ;)

Kiedy jest się człowiekiem chociaż trochę uspołecznionym i ma się choć śladowe ilości życia towarzyskiego, bywa tak, że taki człowiek spotyka się ze znajomymi (bo ich ma). Oczywiście głównie się wtedy rozmawia, nieco rzadziej coś pije, a czasami zdarza się, że uskutecznia się inne formy rozrywek towarzyskich. Można uprawiać razem sport, oglądać filmy/seriale albo grać w gry.

I na tym ostatnim skupmy się w dzisiejszym wpisie. Okazuje się, że wbrew pozorom ludzie zamieszkujący światy seriali/filmów wcale nie stronią od tej formy rozrywki. W co zatem grają bohaterowie telewizyjni/kinowi?

Niestety akurat to była propozycja bez pokrycia.

Najpopularniejszą grą serialową/filmową są chyba wszelakie gry karciane, a zwłaszcza poker. Ile pieniędzy zmieniło przez takie rozgrywki swoich właścicieli, ilu ludzi stało się biedakami, a ilu bogaczami! Co chyba jednak najważniejsze, okazuje się, że najważniejszym celem gry w pokera zazwyczaj jest zebranie informacji. Najwyraźniej ludzie stają się przy pokerze wyjątkowo gadatliwi.

Poker - odmiana klasyczna...

... i odmiana zaobserwowana w Fullerverse.

Inną dość popularną grą, jednak charakterystyczną jedynie dla tzw. "inteligentnych towarzystw"*, są szachy. Co interesujące, często ludzie grają w szachy sami ze sobą, co nieco przeczy idei gry towarzyskiej. Inni znowu grają sami ze sobą, jednak mając za przeciwnika kogoś zupełnie innego. Do tego jednak trzeba być przybyszem z kosmosu i mieć w głowie pasożytniczą drugą osobowość, więc jest się nieco poza kategorią.

Gra przeciwko sobie tylko, że... nie do końca.

Istnieje też spora grupa gier, które wymagają od nas sporej zdolności dedukcji i wiedzy o świecie (popkulturalnym lub nie). Z reguły należy zaopatrzyć się w karty(-tki) i coś do pisania. Czasami też trzeba pamiętać o odpowiednim akcencie i sporej ilości broni, ale są to przypadki skrajne, więc całe szczęście nie zdarzają się zbyt często.

O odpowiednich gestach też wypada pamiętać, choć nie są właściwie częścią samej gry.

Czasami można łączyć przyjemne z pożytecznym i zagrać w coś, co wymaga od nas zarówno umiejętności społecznych jak i nieco ruchu. W takim celu stworzono pewnie gry psycho-ruchowe, dzięki którym nawet wywalenie się na ziemie nie jest znowu takim wstydem i dostarcza wiele radości. No, chyba, że gra się na poważnie, ale co to za zabawa...

Swego czasu Castiel był fanem Twistera, ale chyba mu przeszło.

W epoce elektroniki nie musimy ograniczać się tylko do gier, które mają za nośnik papier lub karton. Coraz częściej ludzie spotykają się po to by pograć w gry komputerowe albo wideo. Okazuje się, że wbrew pozorom jest to forma rozrywki, która zyskuje popularność wśród grup. Nie trzeba już grać samemu, bo rozgrywki multiplayer umożliwiają rywalizację kilku osób. Zjawisko to cieszy, bo niestety nie wszystko da się wydrukować na papierze lub ograniczyć do rzutu kostką.

Możecie mówić co chcecie, ale uważam, że Chris Hemsworth bardzo dobrze wygląda z konsolą w dłoniach** ;)

Tak w podsumowaniu dodam, że sama też lubię czasami "zmarnować" trochę czasu na granie. Bo jest to okazja do poznania innych w nieco niezwykłych okolicznościach. Nigdy nie wiadomo czego można będzie się dowiedzieć przy niewinnej karcianej partyjce...

Do następnego razu ;)

______________________

* Albo towarzystw, które lubią o sobie myśleć, że są inteligentne.
** Dobra, on cały czas wygląda dobrze, ale konsola pasuje mu jakoś wyjątkowo.

niedziela, 28 września 2014

Bo szpiegiem może być każdy

Hej ;)

Tak sobie czasami myślę, że oglądając seriale/filmy niekoniecznie można nauczyć się czegoś o normalnym, zwyczajnym, codziennym życiu. Nikt nie kręci historii o nudnej, pełnej rutyny egzystencji kierowcy autobusu, pielęgniarki czy pracownika sklepu spożywczego. Takie życie przeżywamy właściwie sami, więc nikt raczej nie ma ochoty na oglądanie tego samego w telewizji.

Za to seriale/filmy idealnie nadają się do nauki (między innymi) sztuki szpiegowania. Oto krótki poradnik jak zostać profesjonalnym szpiegiem:

1. Skombinuj przebranie
Bez dobrego kamuflażu ani rusz. Nie można być profesjonalnym szpiegiem bez odpowiedniego przebrania. Czasami wystarczy zdjąć płaszcz, czasem jednak sytuacja wymaga bardziej drastycznych środków i całkowitej zmiany image'u. Nie można przecież wyróżniać się z otoczenia.

Przykład przebrania profesjonalnego.

2. Nie kontaktuj się ze znajomymi
Niestety, czynność smutna lecz konieczna. Jak uczą wszystkie seriale/filmy, wszelki kontakt ze znajomymi wiąże się z ryzykiem odkrycia. Tym bardziej jeśli jesteśmy pod przykrywką w miejscu, gdzie nasi znajomi przebywają często. Wszelkie formy kontakty są surowo zabronione.

Tutaj niestety przykład karygodnego łamania tej zasady.

3. Zaopatrz się w fałszywe dokumenty
Nigdy nie wiadomo kiedy nagle trzeba będzie się wylegitymować, żeby udowodnić komuś swoją fałszywą tożsamość. Do tego niezbędne są odpowiednie dokumenty, ale także - uwaga - wiedza jak się z nimi odpowiednio obchodzić. Nieznajomość tych zasad grozi szybką dekonspiracją.

Jeden błąd i można spalić dobrą przykrywkę.

4. Naucz się wtapiać w tło
Każdy dobry szpieg wie, że jeśli nie umiesz zniknąć w widocznym miejscu nie nadajesz się do tej roboty. Dlatego, przy użyciu najprostszych, znalezionych na szybko narzędzi, należy umieć stawać się niewidocznym. Nigdy nie wiadomo czy nie trzeba będzie zaraz podsłuchać jakiejś istotnej rozmowy, a pod ręką będą tylko kwiatki.

Proszę, adeptka tak zaawansowana w sztuce bycia niewidocznym, że właściwie jakby jej tam nie było.

I przede wszystkim...

(Dziękujemy prof. Triksterowi za gościnny występ na naszym małym kursie.)

To chyba najważniejsze. Nic nie jest w stanie tak łatwo zdekonspirować szpiega jak jego nienaturalne zachowanie. Dlatego należy ćwiczyć naturalność i swobodę w każdej sytuacji, bo jeszcze kiedyś okaże się, że od tego zależeć będzie powodzenie naszej misji.


Teraz już wiemy jak zostać szpiegiem. To niesamowite ile przydatnych informacji na ten temat można wynieść oglądając po prostu filmy/seriale. Ciekawe czy na profesjonalnych szkoleniach CIA też stosują tę metodę?

Do następnego razu ;)

P.S.
Doctor znowu to zrobił. Znowu sprowokował mnie do napisania głupiego wpisu. Zły Doctor.

sobota, 27 września 2014

O dobrodziejstwach koloru

Hej ;)

Z reguły nie oglądam teledysków. Wolę pozostać w strefie dźwięków muzyki i samego tekstu. Poza tym uważam, że to trochę strata czasu, żeby siedzieć i patrzeć na filmik, w którym ludzie tańczą i śpiewają (a i czasami nawet to nie). Wiem, dziwnie brzmi to ze strony osoby, która jest w stanie poświęcić trzy godziny na film, który od właściwie samego początku ją irytuje. Niestety takie są fakty. Czasami jednak, głównie za sprawą Siostry i znajomych*, oglądam jakiś teledysk.

Po co jednak był ten cały wstęp? Ano po to, by zaznaczyć jak niezwykłym znaleziskiem w moim odczuciu stał się teledysk do piosenki The Writing's On The Wall grupy OK Go. Nie dość, że znalazłam go sama, obejrzałam go do końca i jeszcze wywołał u mnie refleksję. Cuda, proszę państwa.

Winny zarzucanego mu czynu sprowokowania wpisu.

A refleksję wzbudziło we mnie zastosowanie złudzeń optycznych i kolorów. Zaczęłam się zastanawiać nad tym, co wszelacy twórcy filmowi/serialowi usiłowali wywołać u mnie stosowaną u siebie kolorystyką. Od razu przypomniał mi się film 47 Ronin. I chociaż produkcja była sama w sobie aż boleśnie marna, interesująco operowała kolorystyką. I tak Cesarz chodził w złocie, bo był bogaty i potężny; Zła Wiedźma paradowała w zieleniach, bo była Złą Wiedźmą**; Księżniczka miała na sobie głównie jasne kolory, często biały, bo była taka niewinna i szlachetna, że och, a Zły Lord paradował w ciemnych ubraniach, przede wszystkim w czerni i fiolecie, bo jak inaczej ubrany być może Zły Lord. Byłam twórcom bardzo wdzięczna za takie zabiegi, bo inaczej miałabym ogromne trudności z rozeznaniem się która postać jest zła a która dobra***.

Z kolei celu umieszczania w filmie tego modela/aktora zupełnie nie rozumiem, ale nie to jest tematem wpisu.

Za to, jeśli chodzi o kolorystykę i pisanie nieco poważniejsze, to kocham pod tym względem film The Fall. O borze wszechlistny, jaki to jest wizualnie piękny film! Chyba nie widziałam jeszcze drugiej produkcji, która tak ujęłaby mnie kolorystycznie za serce****. Intensywność, nasycenie i rozkład barw w tym filmie jest niesamowita. Czysta wizualna poezja. I naprawdę mogłabym jeszcze tak długo, ale myślę, że udało mi się już przekazać mój zachwyt, dlatego w tym momencie skończę.

Piękny Lee, piękne kolory i generalnie piękny film.
(ale ze mnie fangirl właśnie wychodzi)

Podobnie kolorami bawi się Bryan Fuller, zwłaszcza w Pushing Daisies i Hannibalu. W tym przypadku mamy jednak kwestię dobrania kolorystycznego całego kadru, w którym nic nie jest przypadkowe (zupełnie jak u Wesa Andersona - ta sama przypadłość). Poza tym w bajkowym Pushing Daisies pojawia się też sugerowanie specyfiki bohatera poprzez jego ubiór i kolory jakie nosi*****. Ned ubiera się na szaro-czarno, bo ma ciągłą styczność ze śmiercią; Chuck nosi kolory żywe i jaskrawe, bo śmierci właściwie uciekła, a Olive praktycznie cały czas biega w żółci i zieleni, bo (nie, tym razem nie jest złą wiedźmą) podobno to kolory zazdrości.

Wszystko kolorystycznie współgra, co potwierdza sam Ned.

I przyznam, że oglądanie takich seriali/filmów, w których kolorystyka kadrów jest przemyślana i wykonana starannie oraz z głową zawsze sprawia mi przyjemność. Dlatego mam nadzieję, że będzie ich jak najwięcej. Czego sobie i Wam, droczy Czytelnicy, życzę.

Do następnego razu ;)

PS.
Czy ktoś pamięta jeszcze wpis herbaciany? Znalazłam dziś fajny artykuł o podobnym temacie, zamieszczono tam nawet mapkę i procenty! Wprawdzie Śródziemie nie zostało uwzględnione, ale chyba tylko z powodu trudności w zbadaniu "procentów" wśród populacji elfów leśnych.

______________

* Albo gdy wyjątkowo jestem w domu rodzinnym i trzeba obrać ziemniaki, a w telewizji nie ma nic ciekawego - włączam wtedy brytyjskie MTV Rock, żeby nie siedzieć w ciszy.
** Generalnie zauważyłam, że wiele złych, magicznych postaci ubiera się na zielono. Im bardziej jadowita zieleń tym lepiej.
*** Tak, dobrze widać, 47 Ronin właściwie bardziej mnie zirytował niż dostarczył rozrywki i wciąż mam mu to za złe.
**** Tuż za The Fall dumnie plasuje się The Grand Budapest Hotel. Jednak kiedy nie chodzi tylko o kolor a o kadr i koncepcję filmu jako całości TGBH wygrywa bezsprzecznie.
***** W Hannibalu właściwie też, ale nie jest to aż tak widoczne.

piątek, 26 września 2014

W innych krajach też się kręci seriale, czyli słów kilka o Четвърта Власт

Hej ;)

Za każdym razem, gdy przyznaję się przed kimś, że studiuję filologię bułgarską, padają obowiązkowe pytania: "a dlaczego?", "a czy byłaś?", "a czy ci się podoba?" i podobne. Zawsze odpowiadam właściwie to samo, że tak, Bułgaria to niesamowity kraj ciepłego klimatu, niezwykłych ludzi, pięknych widoków itp. Generalnie staram się robić jej reklamę na miarę moich skromnych możliwości. Jednak, gdy ludzie zaczynają wiązać dwie moje pasje i zadają pytanie o bułgarską filmografię lub seriale, jestem zmuszona odpowiedzieć, że bułgarski przemysł filmowy ma (podobnie jak nasz własny) najlepsze czasy już chyba za sobą.

Nie twierdzę wcale, że bułgarska (czy polska) kinematografia produkuje same złe filmy/seriale. Daleka jestem od takich stwierdzeń. Niestety jednak filmy/seriale z Bułgarii mają jedną podstawową wadę. Są potwornie wtórne względem produkcji zachodnich. Pewnie gdybym nie oglądała zapamiętale całego ogromu seriali/filmów h'Amerykańskich czy brytyjskich, nie byłabym na to aż tak uczulona i owa wtórność aż tak bardzo by mnie nie raziła. Złożyło się jednak tak, że z przemysłem filmowo-serialowym jestem (a przynajmniej staram się być) obeznana na jakimś tam poziomie, więc jestem w stanie wyłapać wszystko, co w innym razie by mi pewnie umknęło.


Żeby nie być gołosłownym, przyglądnijmy się serialowi, który ostatnio święcił triumfy u Bułgarów. Serial nazywa się Четвърта Власт, co w wolnym tłumaczeniu oznacza Czwarta Władza i opisuje historię młodej, ambitnej i niezależnej dziennikarki, która zaczyna pracować dla wielkiego pisma, działającego w stolicy, ale mającego nakład na cały kraj. Dodajmy jeszcze drugą linię fabularną o świecie bogatych biznesmenów, wpływowych polityków. Całość udekorujmy wielkim spiskiem mającym na celu ukrycie jakiegoś przekrętu politycznego, na ślad którego - oczywiście - wpada nasza młoda dziennikarka. A, i żeby nie było nudno dorzućmy jeszcze kilkoma sporymi kliszami niemal żywcem wyjętymi z House of Cards. Nie wiem czy serial jest robiony na podstawie wykupionej licencji* czy może po prostu twórcy tak mocno inspirowali się amerykańską produkcją**, w każdym razie historia jest praktycznie boleśnie lustrzana.

Z kolei plakatem Четвърта Власт przypomina mi nieco Avengers, ale to pewnie tylko spaczenie wywołane zbyt długim przeglądaniem Tumblra.

Nie mówię jednak, że Четвърта Власт jest serialem złym (aktorstwo ma w sumie nienajgorsze***). Nie, jest po prostu robiona na miarę bułgarskich możliwości, które - zwłaszcza pod względem finansowym - są zbliżone do polskich. Twórcy nie są w stanie wyłożyć na produkcję takich pieniędzy jak ludzie zza Wielkiej Kałuży - jest to całkowicie zrozumiałe. Niestety skutkuje to tym, że w porównaniu z produkcją h'amerykańską, twór bułgarski przegrywa. Bardzo się stara, jednak mimo wszystko, wychodzi mu to... nie chcę mówić marnie, ale... o, nieudolnie. Tak, nieudolnie to idealne określenie.

Wszystko jakby już znane i jakieś takie... nie do końca odpowiednie.

Pewnie gdybym nie znała "materiału wyjściowego" odbiór tego serialu byłby inny, może nieco bardziej łagodny. Nie wiem i nie jestem w stanie tego określić. Co zaszło pozostaje zaszłe, jak to mówią. A co się zobaczyło już się nie odzobaczy. W każdym razie bardzo mocno kibicuję bułgarskiemu przemysłowi filmowemu. Bo może kiedyś wróci do epoki, gdy jego produkcje nie będą musiały być wtórne, żeby być interesujące.

Do następnego razu ;)

PS.
Czy ktokolwiek uwierzy jak powiem, że wcale nie planowałam dziś pisać żadnej pseudo-recenzji?

___________________

* Nie udało mi się znaleźć tej informacji. Jak ktoś ją posiada, proszę o podzielenie się z resztą klasy ;)
** Aczkolwiek wydaje mi się, że zbieżność jest za duża na zwykłą inspirację. Poza tym gdyby Четвърта Власт nie była licencyjna, z pewnością od razu zostałaby zjedzona przez prawników Netflixu, bo to miejscami zakrawa o plagiat.
*** Ale i nie najlepsze. Zwłaszcza, że Bułgarzy też, jak i u nas, wszędzie wpychają w kółko tych samych aktorów.

czwartek, 25 września 2014

Marudny wpis o podejrzanym konkursie

Hej ;)

Od jakiegoś czasu odgrażam się, że nadejdzie taki dzień, gdy wyleję wszystkie moje żale na to, co polscy dystrybutorzy wyprawiają z tłumaczeniami zagranicznych tytułów filmów/seriali. I oto nadszedł ten dzień. Dziś będę marudzić, bo pewnych rzeczy zwyczajnie przemilczeć się nie da.

Problem nie jest zauważany tylko przez nas. Moja znajoma Macedonka kiedyś zapytała co my - jako nacja - usiłujemy udowodnić takimi cudami. Własną odrębność? Wyjątkowość? Kreatywność? Niestety nie byłam w stanie udzielić jej odpowiedzi, ponieważ kwestia i dla mnie pozostaje zagadką. Podejrzewam jednak, że gdzieś tam w tajemniczych kręgach przemysłu filmowo-dystrybucyjnego zorganizowano jakiś konkurs na najbardziej odklejone tłumaczenie.

Will twierdzi, że wie o co toczy się ta zawzięta rywalizacja w dziwnym konkursie.

Konkurs odbywa się w kilku kategoriach:

1. Tajemnica
Spora część tytułów zagranicznych w polskim przekładzie otrzymuje w "gratisie" jakąś tajemnicę. I tak Epic stało się Tajemnicą Zielonego Królestwa, serial Ripper Street uzyskał podtytuł Tajemnica Kuby Rozpruwacza, mimo że z Kubą Rozpruwaczem jako takim ma niewiele wspólnego*, a Philomena została Tajemnicą Filomeny. Podejrzewam, że w tej kategorii konkursu nagroda również jest tajemnicza, bo przecież trzeba utrzymać odpowiedniego ducha.
John nie wie.

2. Matura Rozszerzona
Tutaj tłumacze mają za zadanie pozostawić oryginalny tytuł, jednak dodając od siebie kreatywne rozszerzenie w postaci jakiegoś podtytułu. Dzięki temu film The Raven ubogacił się i po polsku nazywa się Kurk. Zagadka Zbrodni, historia młodego doktora Lectera z filmu Hannibal Rising u nas nazywa się Hannibal. Po Drugiej Stronie Maski, a serial Hatfields & McCoys dostał podtytuł Wojna Klanów. Na wejście do tej kategorii konkursu jest jeszcze jeden sposób. Wystarczy zostawić tytuł oryginalny i dopiero do podtytułu wrzucić tłumaczenie polskie. Dzięki temu możemy dziś cieszyć się takimi tłumaczeniami jak Watchmen. Strażnicy, Wanted. Ścigani czy The Losers. Drużyna Potępionych. Niewiele trzeba, aby w konkursie wystartować, ale najwyraźniej gra jest warta świeczki, bo chyba każdy się bawi.

 Benedict też nie wie, ale usiłuje to ukryć za głupią miną.

3. Wielka Improwizacja
Przyznam się, że to chyba moja ulubiona kategoria konkursu. Tłumaczom pozostawiono wolną rękę, więc cuda, jakie powstają są iście nie z tej ziemi. The Fall zostało zinterpretowane jako Magia Uczuć, (uwaga, mój faworyt) Escape Artist stał się z niewiadomych powodów Kłopotliwą Sprawą**, a The King Speech zamieniono w pytanie Jak Zostać Królem. Prawdopodobnie do tej kategorii przechodzą tylko najbardziej kreatywni tłumacze albo ludzie, którzy znają film tylko z opisu na okładce. Inaczej takich tłumaczeń wyjaśnić się nie da.

Loki wie, ale nie chce powiedzieć, tylko uśmiecha się z samozadowoleniem.

Dobra, koniec tego narzekania. Już mi nieco lepiej. Ale nie całkiem. Pewnych pereł, zwłaszcza z trzeciej kategorii, zwyczajnie przełknąć się nie da. Ale co ja mogę... Jedynie chciałabym się kiedyś dowiedzieć o co tak zawzięcie walczą ci nasi tłumacze, bo jak dotąd nie udało mi się tego ustalić. A kto wie - może nagroda jest tak cenna i kusząca, że i ja wezmę udział w zabawie?

Will jednak kłamał. Też nie wie.

Do następnego razu ;)

______________________

* Chyba, że będzie coś miał w przyszłym sezonie, a polski dystrybutor po prostu dzieli się z nami swoim darem profetycznym.
** Gdybym ja tylko dorwała odpowiedzialnego za to tłumacza w swoje ręce to chyba... byłoby nieprzyjemnie.

środa, 24 września 2014

Zanim nietoperz nauczył się latać

Hej ;)

Dziś będzie wpis niezamierzony. Przede wszystkim dlatego, że nie zamierzałam go pisać, a poza tym o serialu, którego właściwie nie zamierzałam oglądać. Mowa tu tym razem o serialu Gotham.

Przyznam się, że trochę zapomniałam, że ten serial miał powstać i gdyby nie to, że trafiłam na statystyki oglądalności*, w których był wspomniany, prawdopodobnie w ogóle bym się za niego nie zabrała. Jednak uznałam, że produkcja o mieście Batmana bez Batmana ma w sobie potencjał, więc postanowiłam zaryzykować. I, powiem szczerze, że moje zainteresowanie utrzymuje się na stałym, dość wysokim poziomie.


Serial prowadzony jest z perspektywy Jamesa Gordona - bohatera wojennego, który dopiero co wstąpił w szeregi policji Gotham. Nie jest to najwyraźniej miejsce dla niego, bo jego szlachetność, wysoka moralność i kierujące nim zasady na razie stają mu tylko na przeszkodzie. Nikt nie jest tak dobry jak Gordon, a już na pewno nie jego partner - Harvey Bullock - cyniczny, starszy stażem policjant, który utrzymuje dobre kontakty z mafią, nie ma nic przeciwko odstrzeleniu od czasu do czasu jakiegoś nadpobudliwego przestępcy. Obaj panowie zmuszeni są poniekąd współpracować, muszą ustalić zasady wspólnej pracy i przy okazji nie dać się zabić. Bo Gotham nie jest najbezpieczniejszym miastem na świecie.

Od razu wiadomo, kto w serialu będzie Dobrym Gliną.

Oprócz duetu policjantów przez kadr przewijają się też inne postaci, które kiedyś staną się znane w mieście. A przynajmniej niektórych jego kręgach. I tu właśnie twórcy chyba poszli o krok za daleko, bo postanowili wrzucić do jednego odcinka właściwie wszystkich bohaterów na raz. Mamy więc i młodego Bruce'a Wayne'a (no bo jak to - Gotham bez Batmana?), pałętającą się po mieście nastoletnią Kobietę Kot (i na razie na pałętaniu się jej rola się kończy), mówiącego zagadkami Edwarda Nygmę (mrug-mrug, widzu, łapiesz to? mrug-mrug), podlewającą kwiatki Ivy Pepper (jeszcze bardziej mrug-mrug, widzu!) i niezrównoważonego Oswalda, który nie lubi jak się przezywa go Pingwinem. Właściwie to tylko ten ostatni dostał nieco charakteru i kwestii do zagrania, co wyszło mu całkiem nieźle. Zobaczymy co z tego wyniknie, ale jeśli w każdym odcinku będę musiała śledzić wszystkie historie na raz to obawiam się, że wyjdzie z tego chaos i jakaś postać w końcu się zgubi w tym natłoku origin story.

Jak na razie jest to jedyna postać, która naprawdę zdołała przyciągnąć moją uwagę.

Za to rzeczą, która naprawdę wyszła twórcom serialu jest samo miasto. Gotham jest dokładnie takie, jakie powinno być - wielkie, mroczne, zatłoczone, niebezpieczne i kuszące nieodkrytymi jeszcze tajemnicami. Obok opanowanych przez mafię, ciemnych uliczek są tam też dumne gmachy i szerokie ulice dzielnic o nieco lepszej reputacji. Mam nadzieję, że twórcy postanowią pozwolić mi nieco lepiej poznać to miasto, bo byłaby to chyba jedna z najmocniejszych stron serialu. Z resztą, robienie z miasta bohatera jeszcze nigdy nie wyszło źle, o ile zabieg ten przeprowadzany jest z głową. A potencjał jest.

Gotham jest miastem, które chce się odkrywać.

Nie chcę oceniać, bo w sumie dostałam na razie tylko jeden odcinek, ale jestem pełna dobrej nadziei. Serial ma szansę stać się jedną z ciekawszych produkcji sezonu. Dlatego - pomimo, że nie miałam takiego zamiaru - będę uważnie śledzić to, co będzie miał jeszcze mi do zaoferowania. A nuż moje nadzieje nie okażą się płonne?

Do następnego razu ;)

_________________________

* Sama nie wiem czasami po co je przeglądam, ale najwyraźniej i ten mały, dziwny nawyk się do czegoś przydaje.

wtorek, 23 września 2014

Skąd się biorą seriale, których nie ma

Hej ;)

Przeglądając dziś listę seriali, które oglądam, przeraziłam się. Zaczęłam się o siebie poważnie martwić, bo okazało się, że ich ilość jest zatrważająca*. Gdy ogląda się jeden-dwa odcinki, człowiek nawet nie zauważa ile historii śledzi. Nie to jest jednak najbardziej niepokojące. Niepokojące jest ro ile czasu jesteśmy (jestem?) w stanie poświęcić na oglądanie seriali. A gdy jeszcze dorzuci się do tego wszystkie filmy (obowiązkowo - jeden na wieczór), to już zupełnie nie powinno się mieć czasu na nic innego.

Z drugiej strony zaczęłam się zastanawiać skąd to się wszystko namnożyło. Nie znalazłam przecież wszystkich seriali/filmów sama. Przemyślałam sprawę dokładnie i wyszło mi, że właściwie znalezienie czegoś do oglądania nie jest takie trudne. Trudniej jest znaleźć czas na obejrzenie tego, co się znalazło.

No właśnie!

Doszłam do wniosku, że najgorszą zmorą zbieraczy seriali/filmów są wszelkie media społecznościowe, a przede wszystkim platforma Tumblr. To tam można zacząć się interesować produkcją, której się jeszcze nawet nie widziało. W moim przypadku było tak między innymi z seialami The Unusuals, Dirk Gently i Pushing Daisies**. Po prostu trafiłam na obszerny opis tych produkcji (wraz z kadrami, a jakże), napisany tak dobrze, że aż skłoniły mnie do zapoznania się bliższego z samymi serialami. Pokazuje to ewidentnie, że jeśli twórcy chcą stworzyć serial/film popularny, wystarczy powierzyć reklamę fanom***.

Łatwiej kusić, gdy ma się czym.

Skoro już zahaczyłam o Tumblr, koniecznie muszę wspomnieć o interesującym zjawisku, które tam zaobserwowałam. A mianowicie o wspólnym tworzeniu filmów, które chciałoby się zobaczyć. I nie chodzi tu o zwyczajne "Chciałabym zobaczyć Guardians of the Galaxy, bo już wszyscy ich widzieli, kto jest ze mną?!". Mam tu na myśli raczej wymyślanie całkiem nowej historii, wskazywanie wymarzonego reżysera i obsady, układanie ścieżek dźwiękowych i z wycinków różnych filmów składanie trailera. Wychodzą cuda. Co jeszcze bardziej interesujące, widziałam już kilka takich filmów-które-nie-powstały, które wydawały się na tyle ciekawe, że chętnie bym je obejrzała.

Oczywiście, że nie. To po prostu kreatywność!

Właściwie to fascynujące jak bardzo kreatywni potrafią być fani, jeśli da się im odpowiednią ilość czasu. Bo przecież obok wymyślania produkcji, których nie ma, powstają też różne "projekty" uniwersów alternatywnych, w których można znaleźć wszystko - od Avengersów w klimatach noir do Supernatural dziejącego się w Hogwarcie. I pomimo, że niektóre z tych AU są naprawdę absurdalne, można czasami trafić na pomysł, który miałby wzięcie.

I czy nie wygląda to ciekawie? (znalezione tu)

I proszę. Planowałam wpis o tym, co powoduje, że zaczynamy oglądać seriale a wyszło mi... coś o społeczności Tumblr? No nic, ten temat zostawię na później, a ten wpis, skoro już jest niech sobie będzie. Bo najwyraźniej tak miało być. I już.

Do następnego razu ;)

______________

* Ale szybko mi przeszło, bo zdałam sobie sprawę, że wciąż udaje mi się jeszcze znaleźć czas na studiowanie, pracę i jakieś szczątki życia towarzyskiego. Albo tylko mi się tak wydaje...
** Aczkolwiek Pushing Daisies trafiło dodatkowo na dobry moment, gdy miałam dziką fazę nadrabiania wszystkich produkcji, w których grał Lee Pace.
*** Zresztą doskonale pokazują to twórcy Hannibala, którzy zebrali wokół siebie taki fandom, że uchronił ich przed zdjęciem z anteny.

poniedziałek, 22 września 2014

I bez TARDIS da się podróżować w czasie

Hej ;)

Po długiej przerwie w końcu nastąpił dzień, gdy poniedziałek ma w sobie coś, co sprawia, że czekam aż nadejdzie. Wiem, brzmi dziwnie, jednak takie są fakty. A spowodowane jest to powrotem na antenę dostarczającego mi wiele radości serialu Sleepy Hollow. Pomimo sporej dawki bezsensu, jakim ocieka mimo wszystko ta produkcja, zdołała ująć mnie za serce.

Serial opowiada historię Ichaboda Crane'a, przybysza z przeszłości, który razem z porucznik Abbie Mills usiłują zatrzymać apokalipsę. Banał, banał, banał i jeszcze raz Supernatural*. A przynajmniej tak wygląda to na pierwszy rzut oka. Pomijając nieco absurdalną historię, na jakiej opiera się serial, Sleepy Hollow ma w sobie to coś, co z tygodnia na tydzień ściągało mnie do obejrzenia kolejnego odcinka. Ale nie chcę dziś pisać notki pochwalnej dla tego serialu (choćbym mogła). Dziś króciutko przebiegnę się po serialach, w których pojawia się wątki podróży w czasie.

Oto przemawia mądrość z przeszłości.

Od razu może zaznaczę, że takie oczywistości jak Doctor Who czy Supernatural od razu wykluczam, bo mam raczej na myśli sytuacje, gdy jedna postać trafia do świata, do którego nie należy i trafia tam praktycznie bezpowrotnie. A gdy ma się TARDIS lub konszachty z aniołami droga powrotna zawsze jest otwarta. Biedny Ichabod chociażby niestety utknął w naszych czasach właściwie na dobre, więc nie pozostało mu nic innego jak tylko zacząć się dostosowywać do nowej rzeczywistości. I - co mi się bardzo osobiście podoba w tym serialu - twórcy postanowili nie robić z szoku kulturowego Ichaboda motywu przewodniego. Pan Crane wprawdzie początkowo jest zagubiony i zdezorientowany, lecz szybko uczy się, dostosowuje, a w końcu nawet sam zaczyna się przyzwyczajać do technologicznych (między innymi) ułatwień.

Bez słowa o "magicznych" materiałach.

Podobnie przemyślanie i prawdopodobnie poprowadzono postać Sama Tylera, w którego wcielił się John Simm w serialu Life on Mars. Tutaj wprawdzie główny bohater nie dokonuje aż takiego przeskoku jak Crane, bo to tylko 33 lata, poza tym zamiast skakać do przodu, Sam cofa się w czasie. Też jest zdezorientowany, nie wie co się dzieje, a poza tym cały czas ma wrażenie, że cała sytuacja po prostu mu się roi, a on leży w szpitalu w śpiączce. Nie zmienia to jednak faktu, że nie biega bezradnie, starając się wynaleźć szybko telefon komórkowy i internet, tylko bierze co mu "świat" daje i stara się jakoś ogarnąć.

A może to mi się pomyliło i oglądałam tylko sen o ludzkim wcieleniu Mastera?

Z kolei mam wielki problem z wychodzącym ostatnio serialem Outlander. Przyznam szczerze, że jakiś czas temu zdarzyło mi się przeczytać książkę, na podstawie której produkcja powstaje i właściwie nie spodobała mi się zbytnio. A najbardziej irytowała mnie główna bohaterka. Och, jak ja bardzo marzyłam o tym, by w końcu ktoś ją sprowadził do rzeczywistości! Niestety moje marzenia się nie spełniły, w serialu najwyraźniej również się nie doczekam. Co mnie jeszcze gryzie to to, że Claire nie zachowuje się odpowiednio. W ogóle nie widać po niej szoku jaki powinien wywołać skok w czasie. Bohaterka zachowuje się tak, jakby podróżowała w przeszłość codziennie po śniadaniu. A z tego co wiem, żaden z niej Władca Czasu.

Póki jest przy nas przystojny Szkot wszystko będzie w porządku. Kij tam szok kulturowo-cywilizacyjny.

Pomarudziłam sobie nieco, ale nie czuję się z tym źle, bo podobno to zdrowo ponarzekać sobie od czasu do czasu. Mimo wszystko mam nadzieję, że Sleepy Hollow nie zawiedzie mnie i utrzyma poziom, do którego mnie przyzwyczaił. Byłabym bardzo niezadowolona gdyby nagle zmienił się w twór outlanderopodobny. Takie mam małe marzenia.

Do następnego razu ;)

____________________

* A nawet i nie, bo Winchesterowie zdołali powstrzymać apokalipsę w ciągu jednego sezonu, a bohaterowie ze Sleepy Hollow męczą się z problemem już drugi sezon.

niedziela, 21 września 2014

O żyjątkach

Hej ;)

Kiedy byłam mała, nigdy nie byłam do końca pewna, jaki komunikat usiłują przekazać mi bajki i programy dla dzieci. Bo z jednej strony produkcje takie jak Pszczółka Maja* czy Dawno Temu w Trawie usiłowały mi udowodnić, że wszelkiego rodzaju żyjątka mieszkające na łąkach/polanach/trawnikach są przyjacielskie, pożyteczne i właściwie nie ma się czego bać; z drugiej strony jednak cała ogromna grupa innych bajek pokazywały bohaterki (no bo przecież bohater do takich rzeczy się nie zniża), które na sam widok jakiegoś owada czy niewielkiego stworzonka polnego reagowały krzykiem i piskiem. Nie wiedząc dokładnie w którą stronę powinnam pójść, zawsze w obliczu "starcia" z owadem lub czymś podobnym wybierałam wariant pośredni i zachowując dystans (dyktowany głównie wewnętrznym "ble") starałam się nieco lepiej przyjrzeć stworzonku.

Do czego jednak zmierzam, przytaczając tę historię? Ano, do refleksji nad tym co w "robalach" widzą twórcy filmowi/serialowi. Bo wychodzi na to, że u nich, zupełnie jak w bajkach z mojego dzieciństwa, także trwa konflikt, pomiędzy tymi, którzy pokazują, że podobne stworzenia są pożyteczne i tymi, u których wewnętrzne "ble" bierze górę. Przejdę może jednak do przykładów.

Tak, dziś wpis o filmowych/serialowych robaczkach ;)

Zacznijmy od strony chwalącej sobie wszelkie robakopodobne żyjątka. Po tej stronie barykady między innymi Doctor Who wraz z ogromnym memory worm**. Jak się łatwo domyślić, żyjątko to wpływa na pamięć, samym swym dotykiem będące w stanie wyczyścić wspomnienia z poprzedniej godziny. Co ciekawe, właściwie wszyscy zaprezentowani tutaj przedstawiciele robaczego rodzaju mają jakiś wpływ na umysł ludzki. Najwyraźniej żyjątka pasożytujące na ciele stały się już zbyt nudne.

Robak tak duży, że można pomylić go z telefonem.

Podobne podejście przedstawiają chociażby twórcy Autostopem przez Galaktykę, gdzie dzięki tzw. rybie Babel można było bez problemów zrozumieć wszelkie języki. Wprawdzie jest to z mojej strony lekkie naciągnięcie, bo w końcu ryba to nie robak, lecz zasada jej działania pozostaje ta sama. Niby pasożyt a mimo wszystko pożyteczny. Szczerze mówiąc sama chętnie dostałabym takie zwierzątko.

Małe, żółte i lepsze niż Google Translate.

Nie wszystkie jednak robakowate stworzenia są przyjazne. Udowadniają to między innymi twórcy Supernatural, robiąc z khan worm jednego z najpaskudniejszych i najmniej przyjemnych potworów w swoim uniwersum. Nie dość, że cholerstwo nieładnie wygląda to jeszcze łatwo się przenosi, pasożytuje na każdym i ubić go trudno. Konkursu na najpopularniejszego potwora na pewno by nie wygrał. Aczkolwiek nie zajął by też ostatniego miejsca, bo akurat w świecie braci Winchesterów nie musisz wyglądać paskudnie, żeby cię nie lubili (vide Dick Roman).

I jeszcze czarną maź po sobie zostawia...

Robak może też być ożywioną klątwą, czego uczy nas chociaż Spirited Away. Szybkie, zwinne, czarne, małe i bardzo podobne do pijawki, jednak na tyle wrażliwe, że łatwo da się zadeptać byle gołą stopą. Takie deptanie jednak nie jest chyba przyjemne, z drugiej strony jednak, czy deptanie po robakach było kiedykolwiek zapisywane do listy najfajnieszych uczuć na ziemi?

Giń, paskudna klątwo!

Cały powyższy wpis jasno dowodzi, że nie powinno się pozwalać oglądać Doctora Who o dziwnych porach, bo zaczynam pisać takie cuda. Niemniej jednak, należy się mimo wszystko cieszyć, że w rzeczywistości nie ma robaków wpływających na umysł ludzki (chociaż ile bym dała za rybę Babel!). Albo przynajmniej tak nam się na razie wydaje.

Do następnego razu ;)

_____________________

* A już za tydzień do kin trafi film o tym samym tytule. Wcześniej wymęczyli Smerfy i nic z tego dobrego nie wyszło. Czy ja mogę prosić o zostawienie moich dobranocek w spokoju?
** Chociaż nie jestem do końca pewna czy twórcy Doctora Who są całkowicie oddani obozowi chwalących. Wystarczy przypomnieć sobie "robaczka" nękającego przez pewien czas Donnę.

sobota, 20 września 2014

To chyba jakaś klątwa...

Hej ;)

Co takiego ma Marvel, czego nie mają inne wydawnictwa komiksowe (i nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie DC)? Jaką magiczną receptę posiadło to studio, że filmowe adaptacje akurat jego komiksów święcą takie tryumfy*? Doskonałe wyczucie czasu? Trzeźwo myślącą ekipę? A może po prostu o wiele więcej szczęścia?

Coś musi być na rzeczy, bo Marvelowi nie dość, że udało się zbudować dość spójne uniwersum to jeszcze praktycznie każdy jego film staje się hitem kasowym. Przytłoczona nieco napływającymi zewsząd informacjami o kolejnych marvelowskich produkcjach, pomyślałam sobie, że przecież nie tylko Marvelem świat komiksów stoi** i należy dać szansę innym "komiksowym" filmom. Jak pomyślałam, tak zrobiłam...


Na pierwszy ogień poszła produkcja oparta o komiks DC The Losers. "Zobaczmy gdzie grywał Kapitan Ameryka, zanim został Kapitanem Ameryką" - pomyślałam. Okazało się, że grywał w kiepskich filmach, bo Drużyna potępionych (tak się to nazywa po polsku) rzeczywiście nie zasługuje na nic więcej niż na potępienie. Historia przewidywalna, żarty nieśmieszne, a John Winchester... wróć, Jeffrey Dean Morgan grający zupełnie tak samo jak w każdym innym filmie czy serialu z jego udziałem, który było dane mi zobaczyć. Produkcja mnie rozczarowała. "No tak, to nie Marvel..." pomyślałam, lecz zaraz odegnałam złe myśli i stwierdziłam, że przecież jeszcze przede mną kilka filmów.

A jednak nie powala...

Skoro nie podeszła mi produkcja o super-żołnierzach, może po prostu powinnam skupić się na historii superbohaterskiej? Zaopatrzona w zapas herbaty rozpoczęłam seans filmu Watchmen. A zapas był to duży, bo (s)twór trwał prawie trzy godziny***. Nie mam pojęcia po co i dlaczego, bo co najmniej godzinę można by z filmu wyrzucić i prawdopodobnie nikt by nawet nie zauważył. Herbata wystygła i skończyła się, a Watchmen zostawili mnie z dziwną mieszanką znudzenia i rozczarowania. Bo historia znów nie była porywająca, Jeffrey Dean Morgan znów grał tak samo, dialogi były sztywne, a moralne rozterki bohaterów były tak porywające, że właściwie wcale. W pewnym momencie moją największą rozrywką było wyszukiwanie za plecami bohaterów napisów po polsku.

Pseudo-bóg był zmęczony Ziemią, a ja byłam zmęczona pseudo-bogiem.

Uznałam, że może problem jednak tkwi w materiale DC**** i sięgnęłam po film na podstawie komiksów wydawnictwa Dark Horse. Pełna nadziei zasiadłam przed ekranem, włączając produkcję R.I.P.D. Tym razem szczęśliwie film był krótszy. Ale to właściwie jedyna dobra rzecz, którą mogę o nim powiedzieć. Znowu - postacie płaskie, żarty drętwe, historia przewidywalna do bólu, a Roy - bohater grany przez Jeffa Bridgesa tak irytujący, że nie mogłam się doczekać aż w końcu zginie. (SPOILER: nie zginął). Zabolało mnie rozczarowanie tym filmem, bo zwiastun był dosyć obiecujący. Jednak już nie raz się tak na trailerach sparzyłam, więc może się w końcu nauczę.

Ten sam gest pokazałabym całemu filmowi za takie oszukiwanie widza.

Zacisnęłam zęby i, zrobiwszy sobie dużo zielonej herbaty na nerwy, podjęłam ostatnią próbę, bo przecież nie wszystkie filmy komiksowe spoza uniwersum Marvela muszą być złe. Jako, że kreacja Rayana Reynoldsa w R.I.P.D. jakoś się ratowała, doszłam do wniosku, że to może z obsadą w poprzednich filmach było coś nie tak i zdecydowałam dać adaptacjom DC jeszcze jedną szansę. Chwyciłam się głoszącej się ostatnim źródłem nadziei Green Lantern. Jak wiadomo nadzieja umiera ostatnia. Niestety, przyszło mi ją szybko pochować, bo film okazał się wybitnie kiczowaty, absurdalny i w ogólnym rozrachunku irytujący. Zrezygnowana, machnęłam ręką i postanowiłam, że przez najbliższy czas będę się trzymać z dala od wszelkich produkcji spoza MCU. Nie mam już nerwów na takie zabawy.

Bardzo mi się pański strój nie podoba, panie Latarnia.

Tak skończył się mój eksperyment z komiksowymi produkcjami. Byłam pełna dobrej woli i nadziei, jednak przyszło mi utracić obie te rzeczy. Nie wiem czy to dlatego, że po prostu trafiałam na złe filmy, czy może ostatnimi czasy poza marvelowskim uniwersum nie zostało już nic wartościowego. Chciałabym żeby kiedyś było inaczej, bo jeśli Marvel poczuje się zbyt pewnie brakiem konkurencji to pewnie i on zacznie odwalać byle jaką kichę. A tego moje wrażliwe serce by nie zniosło.

Do następnego razu ;)

______________________

* A przynajmniej ostatnio. Nie można powiedzieć, że wcześniej nie było dobrych adaptacji komiksów innych wydawnictw.
** Aczkolwiek mój ukochany Hawkeye jest mimo wszystko marvelowski
*** Jeśli się głębiej zastanowić to właściwie większość komiksowych filmów DC jest bardzo długa, co jest chyba niepotrzebne, bo twórcy czasami nie mają pojęcia co zrobić z danym im czasem.
**** Chociaż wciąż w to nie wierzę, bo na podstawie komiksów DC powstał przecież Constantine, który mimo fali krytyki, podoba mi się tak bardzo, że znam go właściwie na pamięć.

piątek, 19 września 2014

Co wiadomo o Wikingach

Hej ;)

Za mniej więcej miesiąc, będzie miał swoją premierę* na stacji NBC serial Constantine, oparty (w większym lub mniejszym stopniu) na komiksach wydawnictwa DC Hellblazer. Dlaczego jednak o tym piszę? Ponieważ, gdy zastanawiałam się skąd ja mogę znać odtwórcę głównej roli - Matta Ryana, natrafiłam na wzmiankę, że miał on swój występ gościnny w Vikings. Grał tam istotną i oryginalną rolę wieśniaka.

Nie trzeba mi było dalszych zachęt. Szybko sprawdziłam w którym odcinku Matt się pojawił** i, przyglądając się bardzo uważnie drugiemu planowi, obejrzałam (niechcący, właściwie to z rozpędu) cały epizod. I, oczywiście, zaczęłam się zastanawiać czy serial Vikings to jedyne źródło mojej filmowej/serialowej "wiedzy" o północnym ludzie wojowników. Z wyliczeń wyszło mi, że wcale nie***.

Chyba nic mi się w tym serialu tak bardzo nie podoba jak ta koszula z czerwonym sznurkiem Athelstana ;)

Najbardziej bezużyteczną produkcją, jeśli chodzi o jakiekolwiek informacje o Wikingach, jaką dane mi było ostatnio spotkać to wszystkie marvelowskie produkcje z Thorem w roli głównej. Tak, wiem, filmu fantastycznego, nakręconego na podstawie komiksu nijak nie można traktować jako źródła wiedzy. Ale występują tam przecież postacie - jakby na to nie patrzeć - mitologiczne, wzięte właśnie ze Skandynawii i budowa tamtejszego świata też jest o skandynawską mitologię oparta. Niestety oparta tak luźno, że w ogóle się kupy i oryginału nie trzyma.

Skandynawski Loki z brytyjskim akcentem w amerykańskim filmie. Kocham cię, przemyśle filmowy!

Pozostańmy jeszcze za Wielką Kałużą, zmieńmy jednak trochę gatunek filmowy. Jaka animacja ostatnimi czasy opowiadała nam przygody dzielnych Wikingów? Dokładnie, Jak Wytresować Smoka. Tu z kolei mamy więcej Wikingów w Wikingach, ale sam świat jest nieco fantastyczny. Poza tym, z czym się kłócić nie sposób, jest to produkcja dla dzieci, więc też się jej pewne rzeczy wybacza. No i mają smoki.

Chcę mieć smoka!

Europejskie produkcje jakoś bardziej trzymają się tego, co o Wikingach wiadomo z historii****. Wciąż jestem pod wielkim wrażeniem filmu Valhalla Rising, w którym poznajemy historię Wikinga, który po uwolnieniu się z niewoli, wsiada na statek płynący w niezbadanym dotąd kierunku. W głównego bohatera wciela się Mads Mikkelsen i - czym mi bardzo zaimponował - gra, nie wypowiadając słowa. Ani jednego. Film jest mroczny, nieco niepokojący i (do pewnego momentu przynajmniej) dość trzymający się "wiedzy historycznej". Właściwie uważam, że Mikkelsenowi o wiele lepiej wychodzi granie Wikinga niż Hannibala, a u Anthony'ego Hopkinsa zachodzi zupełnie odwrotna sytuacja. I nie mówię, że którykolwiek z nich gra źle. Po prostu doktor Lecter w interpretacji Hopkinsa przemawiał do mnie o wiele bardziej i bardziej mi się "podobał" niż też dobra, ale jakoś bardzo poetycko udziwniona***** kreacja Mikkelsena. Z kolei jako marvelowski Odyn się kompletnie marnuje.

Muzykę, cholera, ten film też ma dobrą.

Wspominanie w tym wpisie o kolejnym filmie jest nieco naciągane, ponieważ jeszcze nie miał swojej premiery, ale po obejrzeniu trailera uznałam, że zasługuje, aby się tu pojawić. Mam na myśli Northmen: A Viking Saga. Och, co to będzie za film! Już się nie mogę doczekać, aby zobaczyć tę historię. Na pewno będzie o wielkim poświęceniu, odważnych wojownikach, krwawych bitwach, a może nawet o gorącej miłości. I ten patos, który miejscami wylewa się z kadrów trailera! Dobra, żarty na bok. Nie osądza się filmu po trailerze. Mam jednak nadzieję, że film spełni nadzieje, które mimo wszystko w nim pokładam i okaże się warty obejrzenia.

Film na pewno nie będzie pozbawiony odrobiny dramatyzmu i ładnych widoków.

Jednak, pomimo mojego tutaj zrzędzenia, nie jestem jakąś historyczną purystką czy nikim w tym stylu. Nie wymagam żeby wszystko było zgodne z "prawdą historyczną". A zwłaszcza nie wszystkie filmy. Od tego mamy podręczniki i filmy dokumentalne. Jednak czasami można zastanowić się czego produkcje filmowe mogą lub nie mogą nas nauczyć. I nie chodzi mi tym razem o dobrze znaną prawdę, że młot bojowy bije wszystko.

Do następnego razu ;)

_____________

* Ha, ha, "premierę". Pilot wyciekł już chyba dwa miesiące temu. Ciekawe jak bardzo "niekontrolowany" przez stację był to wyciek.
** Jakby ktoś zastanawiał w którym, uprzejmie donoszę, że w 01x07.
*** Chociaż to właśnie do Wikingów pałam największą miłością.
**** Przynajmniej te, które widziałam. Nie wiem jak to stwierdzenie ma się chociażby do animacji Thor ratuje przyjaciół, ale podejrzewam, że nijak.
***** Wiem, że wynika to raczej z wizji Bryana Fullera niż z gry Mikkelsena, but still.